10
Jan
autor: mino

11.11.2011 [mino]
Warszawa

Na lotnisku sporo przed czasem. Przy odprawianiu bagaży ostatecznie rozwiały się moje wątpliwości dotyczące przelotu roweru. Tak jak było napisane na stronach Rosyjskich Linii Lotniczych Aeroflot, przy przelocie do Indii jak i w drodze powrotnej pasażerowi przysługują 2 bagaże po 23 kg każdy. Rower ważył ok. 21 kg, plecak ok. 18kg, więc wszystko poszło sprawnie i bez dodatkowych kosztów. Rower zapakowany był w torbę (zdemontowane koła i pedały) i nawet można go było kawałek nieść na ramieniu. Trzeba było go nadać przy osobnym stanowisku – bagaże wielkogabarytowe. Na koniec pożegnanie z rodziną i odprawa celna. Trochę emocji, jak przy każdym pożegnaniu. Na szczęście ‘last call’ i wywołanie mojego nazwiska przez głośniki szybko skupiły moje mysli na biegu do bramki. Wylot.

11.11.2011 [marni]
Dunedin, Christchurch

Piątek. Nerwówka, ostatnie przygotowania, pakowanie roweru, sprawdzanie bagażników, wszystkie połączenia, uchwyty. Opony które kupiłem okazały się złe, bez-dętkowe. Kurcze, porażka. Musiałem jechać i kupć nowe, droższe. Ponad $300 wydałem w ciągu ostatnich 3 dni na różne brakujące części wyposażenia: torby, latarka, łopata do śniegu, no i teraz opony. Kupiłem szerokie, 2.40″. Będzie się lepiej i bezpieczniej zjeżdżać. Prysznic. Przygotowanie raportów w szkole, ostatnie spotkanie ze znajomymi. Tony dużo pomogł. Zawiózł na dworzec. Na dworcu punktualnie o 14:00. Autobus. Przystanek w Oamaru. 20:30 w Christchurch na lotnisku. 24kg rower i torby/sprzęt, 25kg bagaż główny, i 8kg podręczny. Prawie 6 godz. czekania w samotności na lotnisku. Czytam “Autobiography of Yogi” (Autobiografia Yogi). Długie kolejki, samolot załadowany. Zabrali mi 200ml kremu od słońca, muszę kupić w Delhi.

 

12.11.2011 [mino]
Delhi

To wszystko co widziałeś do tej pory i to wszystko o czym czytałeś możesz śmiało zapomnieć. Po jednym dniu pobytu zdajesz sobie sprawę, że czytanie o Indiach to jak przeglądanie katalogu z perfumami lub czytanie o tym, jak smakują lody waniliowe. W samolocie poznałem Rosjanina lecącego do Indii po raz trzeci. Powiedział mi, że jak przylecę na miejsce to przeżyję szok. Ja mu na to odparłem, że trochę poczytałem i starałem się przygotować. On uśmiechnął się szczerze i powiedział “na Indie nie można się przygotować”. Zrozumiałem te słowa wychodzac z lotniska.

Pojechałem taksówką do wcześniej zarezerwowanego w Internecie hotelu. Wcześniej oczywiście zapytałem na specjalnym stanowisku rozdzielającym ludzi do taksówek, ile ta przyjemność będzie mnie kosztować. Gość powiedział, że według taksometru. Taksometr pod hotelem pokazał 112 rupii. Dałem 200, kierowca rzucił je za kierownicę i wyszedł wypakowywać bagaże. O reszcie z moich 200 rupii nie było już słowa. I tak wiedziałem, że będzie na mnie wołał pieniądze za rozładowanie tobołów, więc dałem sobie spokój.

Kilka godzin później odebrałem z lotniska Mariusza. Poszedłem na nogach, bo już mniej więcej znałem trasę. Na odcinku 3 km zatrzymało się z 7 pojazdów oferujących mi podwózkę – płatną i bezpłatną. Odmawiałem. Po spotkaniu z Mariuszem od razu wskazałem mu firmę taksówkarską, z której ja korzystałem, tym razem jednak bystrzej przygotowując w kieszeni 150 rupii. Pan przy stanowisku rozdzielającym, spojrzał na bagaże i powiedział, że możemy pojechać za 500 rupii. Powiedziałem, że kilka godzin wcześniej jechałem za 112 rupii na co on wysłał nas do innego przewoźnika. Tym razem to były taksówki ‘prepaid’ – najpierw opłaciliśmy w kasie 200 rupii za przejazd a później z kwitkiem do taksówkarza. Po 40 minutach błądzenia i kilkukrotnym pytaniu taksówkarza o drogę, dotarliśmy do hotelu oddalonego od lotniska o 3 km. Taksówkarz za ściągnięcie roweru z dachu taksówki wystawił łapę po pieniądze. Odeszliśmy grzecznie dziękując.

Podróż autem czy nawet jako pieszy – istne ekstremum. TOTALNY CHAOS. Ale tylko dla nas, reszta się jakoś w tym odnajduje i nie widzieliśmy żadnego wypadku, choć powinniśmy. Wszyscy trąbią, ale nie ma w tym złości czy złośliwości. To jakby zaznaczenie swojej obecności na drodze – normalna rzecz.

W hotelu opisanym na stronie internetowej jako “delux” po podłodze biegają drobne karaluchowate a okno wychodzi na mur. Jest za to LCD Sony na ścianie. Ale kontrasty widać nie tylko w hotelu. Przekrój ludzi jest ogromny. Kobiety, najczęściej bardzo ładnie i kolorowo ubrane, mężczyźni zależy chyba od statusu – od szarych i brudnych ubrań po złote okulary i buty Nike. Sporo par męsko – męskich chodzących za rękę – przyznam, dziwny widok.

12.11.2011 [marni]
Przelot

Loty były obładowane i dość ciężkie. Pierwszy lot 11godz 15min, drugi ok. 8godz. Przystanek w Kuala Lumpur. Bardzo gorąco, ponad 27C, parno. Bardzo lało jak wyszliśmy z samolotu, ciepły deszcz. 3godz na lotnisku. Trochę połaziłem. Przeróżne kultury i twarze. Tłok. Lot do Delhi. Rozmawiałem troche z kobietą która była w Indiach 11 lat temu na 4 miesiące. Mówi że doświadczenie trudno opisać. Wysiadka. Odprawa paszportowa – nikt nie czeka w kolejkach, wszyscy sie pchaja na hura. Bagaż ok. Wymieniam pieniądze. Kurs lepszy niż w NZ. Spotykamy się z Michałem przed lotniskiem. SMSy i wszystko działa ok, co ułatwia koordynacje. Jedziemy do hotelu taksówką. Dzielnica trudna do opisania. Bieda, ale nie taka najgorsza, jak w slumsach, ale nie dużo odbiegająca. Hałas, tłok, kurz, bród i smród, ale też zapachy kadzidełek, i aromatyczne zapachy jedzenia od czasu do czasu. Kobiety super poubierane w takich tradycyjnych strojach. Mężczyźni przeróżnie. Troszkę osób ubranych po europejsku. Robimy spacer. Kupujemy puszki z piciem i orzeszki ziemne. Nie decydujemy się jeść. Zjemy coś jutro na lotnisku. Nagrywamy troszkę wideo i korzystamy z Internetu. Kilka zdjęć na ulicach. Krowy i bezdomne psy (no, krowy też bezdomne). No obraz dość straszny. Jak na razie, po pierwszym dniu, bardzo mieszane uczucia o Indiach.


13.11.2011 [mino]
Delhi -> Leh (3400 m n.p.m., 664 hPa)

Za nadbagaż w samolocie do Leh zapłaciliśmy kupę kasy – 7k rupii. Sam lot przebiegł sprawnie i po godzinie wylądowaliśmy na miejscu. Górskie miasteczko, małe klimatyczne lotnisko no i pełno wojska z długą lub automatyczną bronią. Na lotnisku podziękowaliśmy ofertom taksówkarzy pokazując, że mamy rowery.

Od samego poczatku totalnie inny klimat. Jakby nie ten sam kraj. Ludzie bardzo otwarci i jakby szczęśliwsi. Wzbudziliśmy sporą sensację składając rowery przed lotniskiem. Momentalnie otoczył nas tłum mężczyzn, który zaczął się nam przyglądać. Po chwili już grzebali w naszych torbach rowerowych i zachwycali się czy to łopatą do śniegu, czy licznikiem rowerowym czy też pytali ile taki rower kosztuje. Jeden żołnierz, chyba ich szef, najbardziej rozmowny i znający angielski, chwalił się, że kupił sobie ostatnio rower za 20k rupii i że jeździ bo to dobrze robi na brzuch. Widać ludzie mają podobne problemy w różnych krajach.

Ostatecznie pyknęliśmy fotkę 6 kumplom z karabinami a jeden nawet dowiedział się dla nas który pensjonat (“guest house”) jest otwarty. Narysował też idealną mapkę dojazdu do niego.

Jazda na rowerze z lotniska była ciężka. 4km w 1h. Ostatecznie dojechaliśmy do polecanego (jak się później okazało również w mieście) pensjonatu. Wody brak, prądu brak. Prąd czasem powracał, woda nie.

Po zrzuceniu bagaży i lekkim odpoczynku wybraliśmy się na przejażdżkę po mieście. Pojechaliśmy do Leh Palace. Po drodze zaczepiły nas dzieciaki i włądowały się nam na bagażniki. Przewieźliśmy je kawałek, to później one chciały się przejechać. Uśmiechnięte, uczciwe i szczere dzieciaki. Nie bałem się dać im roweru chociaż zniknęły z nim na 5 minut bez wieści.

Centrum Leh nieco bardziej przypomina Delhi z naciskiem na nieco. Ludzie absolutnie inni, mniej też ruchu. Poznaliśmy Iszfaka, ma 3 sklepy, uśmiechnięty i otwarty kolo. Jak większość. Nie oszukują zbytnio, nie podprowadzili też rowerów jak zostawiliśmy je w bocznej uliczce.

W internet cafe korzystaliśmy z sieci do czaasu padu prądu. Zresztą jak żeśmy tu weszli po raz pierwszy to już go nie było. Obiad w knajpie to też było wydarzenie samo w sobie. Takich podłych warunków to jeszcze w życiu nie widziałem. Mimo to było tam sporo osób, to weszliśmy i my. Podszedł młody koleś i powiedzieliśmy mu, że chcemy coś wegetariańskiego. Po chwili przyszedł z makaronem z warzywami i z zupą. Żarcie całkiem niezłe, popite wrzątkiem. Po tej knajpie możnaby spodziewać się najgorszego. Tymczasem kompletnie nic nam nie jest. Obiad kosztował nas 100 rupii (niecałe 7 zł) za dwie porcje.

Wysokość 3400m daje o sobie znać. Mamy ciężkie głowy i ciężko robić wysiłek. Ale nie ma tragedii, jest znośnie.

13.11.2011 [marni]
Niedziela

Obudziłem się o 4:00, kilka razy budziłem się w nocy, albo było za zimno, albo za gorąco. Nie spałem zbyt dobrze. Wstaliśmy o 4:20, ubrać się i znieść tobołki na dół. Taksówka przyjechała troszkę przed czasem, załadowaliśmy sprzęt i pojechaliśmy. Jeden rower w środku, drugi na dachu. 350rupii. Na lotnisku kolejki, check-in. Trzeba było dopłacać za nadbagaż. 6750rupii. To dwa razy drożej niż cena jednego biletu dla jednej osoby. Rowery ostatecznie doleciały z całym sprzętem więc było ok. Lot dość krótki. Pod koniec lotu ciśnienie w kabinie odpowiadało 3100m, czyli bardzo spadło. Czuć to było w uszach. Przed lądowanie widzieliśmy jedno z jezior w górach. Przepiękne. Same góry olbrzymie – wszędzie jak okiem sięgnąć. Część szczytów ośnieżona, olbrzymie lodowce. Lądowaliśmy na lotnisku wojskowym, w otoczeniu uzbrojonych i szorstkich żołnierzy. Jedna z turystek z Niemiec została upomniania że ma nie robić zdjęć. Odprawa czenia na bagaże. Wsio OK. Później przed lotniskiem skręcaliśmy rowery i pakowaliśmy wszystkie tobołki. Otaczali nas ciekawie żołnierze. Nawet napompowali Michałowi koła. Było ciekawie. Największa radość i zdziwienie wzbudzała łopata. Zołnierze okazali się przyjaźni i towarzyscy. Jeden zadzwonił i spytał się czy ten guesthouse w którym mieliśmy spać jest czynny. Okazało się że nie jest. Zaproponował nam inny, “Oriental Guesthouse”, i nawet narysował Michałowi dokładną mapke. Samo pakowanie zajeło nam 1.5godz. Ruszyliśmy w drogę. Jazda z obładowanymi rowerami okazała się dość ciężka na tej wysokości. Każda mała górka powodowała zadyszkę. Jechalismy 4km przez godzinę. Na miejscu ciekawy budynek i super widoki. Noc dla dwóch osób 500rupii, jedzenie 100(śniadanie) albo 150(obiad). Przespaliśmy się i o 13:30 pojechaliśmy na miasto. Trodno opisać. Bardzo dziwna architektura, z materiałów tu dostępnych, czyli skały, cegły z błota, troszkę drewna. Ludzie życzliwi i pomocni. Dzieciaki nieskrępowane. Jeździły na Michała rowerze. Ogólnie atmosfera taka jak w Delhi, ale całkiem inaczej. Pojechaliśmy jakieś 200m wysokości, zwiedzić Leh Palace. Robi wrażenie. Olbrzymia budowla na zboczu góry. Zrobiona na wzór pałacu w Lahsa. Później pojechaliśmy do świątyni buddyjskiej. Kolejna wspinaczka. Było ciężko. Wysokość powodowała zadyszkę. Super zjazd, super widoki. Później przejażdzka po mieście, targowiska, labirynt wąskich uliczek. Aha, przed wyjazdem do Pałacu zjedliśmy nasz pierwszy posiłek. W restauracji. Jedzenie było dobre, 100rupii za dwie osoby. Później cafejka internetowa. Rozmowa z Iszkfakiem, później jazda po ciemku do domu. Obiad. Herbatka imbirowa. Jemy babkę. Robimy notatki.

14.11.2011 [mino]
Leh, 3400 m n.p.m., 666hPa

Wzięliśmy pokój bez ogrzewania, więc w nocy jest 12-14 stopni – nie tak źle. Dziś przygotowania do wyjazdu na Khardung La. Załatwianie pozwoleń, zakupy. Wszystko tutaj jest po terminie ważności, więc wyszukuje się po prostu najmniej przeterminowane produkty. “Pół roku po terminie to nie problem bo tutaj jest zimno” – to motto miejscowych. Dla ryżu, który kupiliśmy nie był problemem nawet jeden rok do tego stopnia, że gość nie chciał nawet zejść z ceny.

Jesteśmy w Indiach 3 dni a dzieje się tyle, co na zwykłych wakacjach przez dwa tygodnie. Wszystko jest inne i zaskakujące. Nie jest jednak za różowo, jeśli chodzi o higienę. Nie sposób ja tutaj utrzymać na takim poziomie do jakiego przywykliśmy. Kąpałem się jeszcze w domu przed wylotem, czyli 4 dni temu. Obecnie wodę nosimy z podwórka w wiadrach i jest lodowata. Nie ma jej ani w kranie ani w spłuczce. Do umycia rąk wymagane są dwie osoby – jedna myje, druga polewa jej wodę z takiego plastikowego czerpaka. Podobnie zresztą jest z jedzeniem. Nie ma innego niż przeterminowane i nie ma innych barów niż najobskurniejsze nory. Im szybciej się z tym pogodzisz tym lepiej dla Ciebie. Inaczej padniesz z głodu. My już drugi raz jedliśmy w takim barze i raz jedliśmy w naszym pensjonacie. Jak narazie nic nam nie jest.

Dziś załatwialiśmy pozwolenia, żeby można było wjechać na Khardung La. Gość z agencji Trance Tara to straszna pierdoła, ale sympatyczny. Na koniec spodobał mu się rower Mariusza i się nim przejechał po placu. Chciał nawet kupić i pytał o cenę. Pozwolenie kosztowało 240 rupii dla nas obu.

W mieście większość ludzi nam się bardzo przygląda i jak tylko zatrzymamy na kimś wzrok to od razu się wita. Dzieci często machają ręką.

Dziś w barze zjedliśmy za 90 rupii na dwie osoby – pełen talerz makaronu dla każdego.

14.11.2011 [marni]
Leh, poniedziałek

Noc była nienajlepsza. Budziłem się kilka razy, dwa razy musiałem iść do toalety. Było mi ciepło, ale głowa mi ciążyła. Troszkę bolała. No i krew z nosa mi leciała w nocy. Rano czułem się lepiej, a po śniadaniu wszystkie symptomy wysokościowe przeszły. Na śniadanie poszliśmy z Michałem do kantyny w pensjonacie. Dostaliśmy puri z jajecznicą, no i do tego taka zupka/sosik z ziemniakami i warzywiami. Ogolnie dobre, ale tłuste i trochę mało. Po śniadaniu wyjazd na miasto i na zakupy. Jedzenie. Paliwo na stacji benzynowej no i pozwolenia na wycieczke na Khardung La. Pan taki gaduła, troszkę pogadał, przygotował pozwolenia, wziął paszporty i pojechał po pieczatki od wojskowych. My czekaliśmy z Michałem i jego żoną. Wrócił, dał nam orginał i jedną kopię. Dwie dodatkowe kopie zrobiliśmy sobie w kafejce internetowej. Pojeździliśmy troszkę po okolicy i po miejscach w których jeszcze nie byliśmy w mieście. Super wąskie uliczki, super atmosfera. Powietrze jest bardzo suche i pełne kurzu i innego dziadostwa, i nos mam ciągle zapchany, bardzo suchy, i chyba przez to leci mi krew. Zobaczymy jak będzie poza miastem, w drodze na Khardung La. Tętno wczoraj na lotnisku miałem ok. 100. Dziś rano 78, a teraz przed snem 68. Chyba powoli przyzwyczajam się do wysokości. Michał chyba znosi wysokość lepiej choć oboje mamy zadyszkę nawet od niewielkiego wysiłku. Dziś jedliśmy w innej restauracji, ale okazało się że serwowano tam chow main (makaron) z zupką. Do picia wrzątek wszędzie serwują – Uli by pasowało. Ciśnienie atmosferyczne: 660hPa.

15.11.2011  [mino]
Karakorum, Khardung La Pass, 3400 -> 3900 m n.p.m., 666 -> 626 hPa

Wyruszyliśmy z Leh na Khardung La. Zrobiliśmy 500 m w górę i ok. 6km po drodze. Nocleg w namiocie – w nocy w środku spadło do 2 stopni Celcjusza. Nocujemy na wysokości dla aklimatyzacji, żeby się przygotować na dalszy pobyt tutaj. Ci, co jej nie potrzebują wjeżdżają na Khardung i zjeżdżają w ciągu jednego dnia. Ale musi ich napieprzać baniak. Nas tego dnia dość mocno bolały głowy, mi przeszło dopiero nad ranem. Przełęcz robimy w 3 dni, więc po powrocie będziemy gotowi do wysokości jakieś 4500m n.p.m. Wtedy zobaczymy – albo Stok Kangri albo druga przełęcz podobna do tej.

Poróżniliśmy się z Mariuszem. Przy naszym postoju była mała wioska. Zaproponowałem, żebyśmy się tam u kogoś przespali. Mariusz koniecznie chciał w namiocie z dala od ludzi i powiedział, żebyśmy się w takim układzie rozdzielili. Stwierdziłem, że się jednak różnimy od siebie i że nie do końca w wyprawach szukamy tego samego.

15.11.2011 [marni]
Wtorek

Końcowy punkt dnia. Ciśnienie 620hPa. Rano wyruszyliśmy o 10:00. Pakowanie, śniadanie, formalności na recepcji. Część rzeczy zostawiliśmy w pensjonacie Oriental, i rzeczy tam czekają na nas. Bardzo łatwo znaleźliśmy drogę, mimo iż miałem tylko ogólne rozeznanie jak wydostać się z miasta i wskoczyć na “autostradę”. Pedałowanie szło ok. Zrobiliśmy ok 10km w 2godz. Bez większych wysiłków, czy problemów. Rozbiliśmy się przy drodze, nad wioską. Michał chciałby łóżko i ciepły posiłek w wiosce. Ból głowy i kłopoty ze snem. Noc zimna. W nocy ok zero stopni w namiocie. Nos zapchany, ciężko się oddychało w nocy. Jakieś większe zwierze przeszło obok namiotu w nocy. Dzień piękny, błękitne czyste niebo. W słońcu ciepło ale w cieniu mróz.

 

16.11.2011 [mino]
Karakorum, Khardung La Pass, 3900 -> 4500 m n.p.m., 626 -> 560 hPa

W nocy było nawet ciepło. Rano okazało się, że zamarzła mi woda do picia. Trzymam ją teraz na zewnątrz, przymocowaną do plecaka, żeby  się rozmroziła w słońcu. Przy podjeździe jest dość ciepło – cały czas świeci słońce więc nas nieco rozgrzewa. jedynie w ręce i w głowę czuć chłodek, więc trzeba je chronić. Mariusz upuścił sobie trochę powietrza z dętek, żeby nie wystrzeliły. Ja upuszczę za jakiś czas.

Kasiu, nawet nie wiesz jak przydały się skarpety od Ciebie.  Naprawdę było czuć różnicę i pomogły mi szybko ogrzać stopy. Bardzo dobrze spisuje się też buff. Ma bardzo wiele zastosowań i zawsze go mam przy sobie. Poza tym używam polara non-stop oraz koszulki termicznej z długim rękawem. Spodnie polarowe na noc też się przydają.

Tutaj w górach jest mnóstwo czasu. Wczoraj położyłem się o 16 i spałem bądź leżałem do 8 rano. Tyle tylko, że bardzo bolała mnie głowa i nie mogłem pisać. Dziś robimy więcej postojów, więc jest lepiej. Po drodze mijamy sporo fajnych miejsc na nocleg, więc jest gdzie rozbijać namiot. Tyle, że o tej porze roku to już na to za zimno.

Dziś zmieniłem bieliznę, którą założyłem jeszcze w Komornikach. Niestety kąpiel w domu okazała się ostatnią jak do tej pory – czyli już 5 dni bez mycia.

Dość mocno zmęczeni dojechaliśmy pod wieczór do South Pulu – obozu wojskowego, gdzie znajduje się ‘check point’ na którym sprawdzają pozwolenia. Chcieliśmy się przespać w okolicy,  ale żołnierz kazał nam zawrócić i przyjechać rano. Było już ciemno i zimno więc wróciliśmy się jedynie za pierwszy zakręt i rozbiliśmy namiot niedaleko drogi. W namiocie było znośnie. Założyłem dwie pary spodni – termiczne i polarowe oraz dwie pary skarpet. Na górę koszulka termiczna plus polar. W puchowym śpiworze i turystycznym prześcieradle było mi ciepło. Miałem też czapkę na głowie.

16.11.2011 [marni]
Sroda, ciśnienie 580, 4590m, 18:15

W namiocie +8C, na dworze ujemne temperatury. Rano spędziliśmy długi czas na czekaniu na słońce. Pogadaliśmy. Później zrobiliśmy gorące kubki i herbatę. Było zimno na zewnątrz. Droga piękna. W słońcu ciepło. Zrobiliśmy piknik na punkcie GPS 252 (strona z punktami będzie zrobiona, spoko spoko). 2godz przystanku. Ugotowaliśmy ryż, zupę i soczewicę. Później jazda w dalej w górę. Spotkaliśmy chłopaka z Austrii który zjeżdżał w dół. Dojechaliśmy do South Pulli ale żołnierze nas wrócili. Rozbiliśmy się obok drogi. Zimno.

17.11.2011 [mino]
Karakorum, Khardung La Pass, 4500 -> 5359 -> 3500 m n.p.m, 560 -> 520 -> 660 hPa

W nocy było mi ciepło, choć zegarek powieszony pod sufitem namiotu wskazywał -7 stopni Celcjusza. Butelki z wodą trzymaliśmy między sobą, żeby nie zamarzły. Jabłka trzymaliśmy w śpiworach, przy ciele. Całą noc ciekło mi z nosa – po prostu woda.

Z rana, niewiele jedząc bo mróz na dworze, wyruszyliśmy na szczyt przełęczy. Mieliśmy do pokonania jakieś 20 km po drodze i 800 m w górę. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy jak trudne to będzie wyzwanie. To nieprawdopodobne jak ciężko jest pedałować na tej wysokości. Co ok. pół kilometra stawaliśmy i przechodziliśmy kryzys. Ja największy miałem zaraz na starcie, po jednym kilometrze. Później to było istne piekło. Łapanie oddechu, zamrożone do odrętwienia palce u rąk, dość silny ból głowy.

Ostatecznie, ok. godz. 14 stanęliśmy na szczycie przełęczy a mnie stanęły łzy w oczach. To była ogromna walka z samym sobą i swoimi słabościami. To była najtrudniejsza fizyczna rzecz, jaką zrobiłem w życiu, nieporównywalna nawet do maratonu, jaki przebiegłem miesiąc wcześniej.

Teraz jesteśmy znów w Leh w miarę ciepłym pokoju czyli ok. 12 stopni. Zjazd zajął nam dokładnie 90 minut. To, co wjeżdżaliśmy w 3 dni można było zjechać w półtorej godziny. Cały czas z górki – 40 km, z prędkością 30-40km/h. Teraz czujemy się lepiej choć jesteśmy dość mocno odwodnieni. Dużo pijemy. Idę spać, to był naprawdę trudny dzień.

17.11.2011 [marni]
Czwartek, ciśnienie 583, 4620m

Temperatura rano w namiocie -7C. Pakujemy się i szykujemy na ostatni zryw. Głowa trochę boli, oczy łzawią. Postanowiłem zostawić namiot i część rzeczy w namiocie, żeby mieć lżejszy rower. Wyjechaliśmy ok 9:30. Zaraz po South Pulla Michał miał duży kryzys i myślał że nie da rady. Zaczekaliśmy trochę i wyruszyliśmy spokojnym tempem w górę. Organizm bardzo słaby i głowa boli. Coraz słabszy i coraz większy ból głowy. Spokojne, bardzo spokojne tempo. Wsłuchuję się w siebie. Od czasu do czasu padam na drogę żeby poleżeć i złapać oddech. Śnieg i lód. O 15:15 dotarliśmy. Końcówka bardzo dramatyczna, bo każdy zakręt obiecuje zakończenie męki a później odkrywa coraz to nową dłuższą drogę. Kilka fotek, łzy radości i zjazd. 50min do namiotu. Pakowanie namiotu. Ktoś w nim był, pewnie wojskowi. Zjazd do miasta, 40min (20km). Z powrotem w cywilizacji. W wygodnym łóżku i “pościeli” (koce). Dobry obiad. Mam rozwolnienie. Idziemy spać o 20:50.

 

18.11.2011 [mino]
Leh, 3400m n.p.m, 666 hPa

Od rana zakupy w miasteczku. Dziś ćwiczyliśmy swoje umiejętności w negocjacji cen. W zasadzie to ja ćwiczyłem. Mariusz chciał płacić tyle, ile mówią. Ostatecznie w ciągu dnia wytargowałem kilkaset rupii. Na polskie to niewiele, ale tutaj to kilka obiadów. A skoro już o tym mowa, to dziś w końcu coś innego niż ‘noodles’. Dostaliśmy prawdziwie hinduskie danie. Ryż, ostra fasolka, zsiadłe (mocno skiśnięte) mleko. Po zjedzeniu dostaliśmy dokładke wszystkiego, więc tak naprawdę zjedliśmy 4 porcje. Całość wyniosła nas  80 rupii. Pomimo, iz restauracje wygladają tragicznie to jedzenie jest smaczne i zdrowe. Do tej pory nic nam nie było.

Jesteśmy teraz w kafejce internetowej. Można tu na przykład spotkać mnicha buddyjskiego siedzącego na facebook’u. Zresztą prawie wszyscy siędza tu na facebook’u. To jest potega, żeby na takim zadupiu ludzie płacili w kafejkach za to, żeby posiedzieć na fejsie. No ale jest też sporo wojskowych – załatwiają jakieś sprawy w sieci. ogólnie spory ruch. Ludzie nie mają sieci w domach. Próbowałem zadzwonić do mojego Słoneczka, ale nie poszło. Może spróbuje z innego miejsca. Są one oznaczone jako STD/ISD.

Dziś zrobiliśmy dzień zakupowy i pokupiliśmy trochę suwenirów. Ku mojemu zdumieniu Mariusz uczestniczył od początku do końca w całym procesie. A proces był przeżyciem samym w sobie. Najpierw poszliśmy na targ tybetański i pokupiliśmy szale. Udało mi się nieco wytargować. Mariusz nie miał serca i to co ja zbiłem z ceny to on przy płaceniu kolesiowi dorzucił. My wiemy, że i tak robią nas w konia i płacimy więcej niż powinniśmy, ale z drugiej strony dla nas to i tak dość tanio. Później udaliśmy się na drugi bazar i kupiliśmy trochę rzeczy robionych z wełny jaka. Potargowałem się trochę z panią i ostatecznie spuściła z ceny ale robiła śmieszne miny udając niezadowolenie. Pani sama na straganie dziergała wełnę co dodawało autentyczności tym produktom. W ogóle zakupy były o tyle fajne, że wszystkie te rzeczy były bardzo autentyczne. Żadna chińska podróba – wszystko indyjskie lub nawet ladaskie. po drodze na bazar zobaczyliśmy fajny, stary imbryczek do herbaty. Pomyśleliśmy o Izie i tak nam się spodobał, że zdecydowaliśmy się go kupić. Był dość drogi i pani nie chciała zbytnio zejść z ceny. Dokupiliśmy chorągiewki i kadzidełka i ostatecznie zeszła z ceny, ale minimalnie. Jak się później okazało, to i tak był niezły interes bo takie czajniczki kosztowały w sklepach pamiątkowych kilka razy więcej. Na koniec trafiliśmy do sklepu ziomka, który zdybał nas już pierwszego dnia a że gadał nieźle po angielsku to się z nami zakumplował. Za każdym razem jak byliśmy w mieście pytał kiedy zajrzymy do jego sklepu. Dziś w końcu mu nie odmówiliśmy. Zanim weszliśmy, pan szybkim ruchem ręki odpalił stojący na zewnątrz generator prądotwórczy i cały sklep rozświetlił się żarówkami. Później zaczęła się ostra jazda z pokazywaniem dywanów, nakryć, szali, itp. Pan był z Kaszmiru i wszystkie rzeczy pochodziły właśnie stamtąd. Wszystko ręcznie robione z wełny, jedwabiu lub paszminy – droższej od jedwabiu. Spędziliśmy tam ze 40 minut. Dywany były fantastyczne, ale bardzo drogie. Dywan ręcznie robiony, metr na pół metra zajmuje jednej osobie 5 tygodni pracy.

Właśnie zgasło światło w pensjonacie – wybiła 23:00. Ten tekst pisze już przy czołówce.

Wieczorem byliśmy na Shanti Stupa, piękny widok nocny na miasto. Za dnia też tam pójdziemy.

18.11.2011 [marni]
Piątek

Wstaliśmy dość późno, zebraliśmy się i pojechaliśmy na zakupy. Szło powoli bo większość sklepów pozamykana od rana. Jakieś tam polityczny wiec był organizowany. Poszliśmy więc cość zjeść do naszego “food court”. Wybraliśmy inną knajpkę. Szok speluna, ale żarcie pierwsza klasa. “Chcecie kurczaka” – my że nie – “A beans OK?”, tak, wzieliśmy fasolkę – jedzonko super, prawie takie jak w Cyrcadian Rythms w Dunedin. 40 rupii od głowy. Dokładki. Później długa sesja w kafejce Internetowej, fotki, emaile, itd. 300 rupii za ponad 3godz. Później bieganie po mieście, zakupy, niezadowolona-pani-od-skarpet (grumpy socks lady), miły gość od pokrowców na poduszki i stonowana pani w sklepie z buddyjskimi dewocjenaliami. Obkupilismy się za wszystkie czasy i planujemy to wysłać wszystko pocztą jutro. Poduszka z wielbłądem – gość musiał przyznać że to robione dla Rajastanu. Na wstępie odpalił generator żeby nas do sklepu wpuścić – kultura. Przegapiliśmy rano herbatę gur-gur, bo szukaliśmy czegoś do jedzenia. Wieczorem obiad w Oriental i pogaduszki z Kanadyjczykami. Organizują wyprawy rowerowe dla ludzi z kasą w Europie. Po obiadku spacer na Shanti Stupa. Super widok.

19.11.2011 [mino]
Leh

W nocy nie mogliśmy spać. Ja na wieczór wziąłem ibuprom bo bolało mnie gardło. Wydawało mi się, że to przez kofeinę w nim zawartą, ale to chyba nadmiar wrażeń z całego dnia. Myślałem trochę nad tym co mówili spotkani Kanadyjczycy. Mają firmę, która organizuje wypady rowerowe w różnych częściach świata dla bogatych turystów. Wożą im bagaże a ci tylko jeżdżą rowerami od hotelu do hotelu. Ciekawy biznes. W nocy przyszedł mi też do głowy pomysł, żeby sprzedać tu rower, skoro tak się wszystkim tu nasze rowery podobają.

Wysłanie paczki do domu to całodniowe przeżycie. Na poczcie w mieście widzieliśmy wcześniej na kartce, że oferują swoje usługi w zakresie pakowania paczek, wysyłki za granicę, itp. Dziś więc zapakowaliśmy na rowery wszystko co chcieliśmy wysłać i zjechaliśmy do centrum. Okazało się, że na wspomnianej poczcie w mieście nie możemy nadać paczki, bo nie otrzymali jeszcze nowego cennika z centrali. Trzeba zatem nadać na poczcie głównej. Trzeba też mieć własny karton, bo pomimo iż stoi napisane, że pomagają pakować paczki, to oczywiście nie ma takiej możliwości. Ale gość z poczty okazał się uczynny, wyszedł na ulicę, zniknął na dłuższą chwilę po czym wrócił z pustym kartonem dla nas. Niestety tylko jednym i dość małym. Drugi chcieliśmy sobie załatwić sami ale już nie zdążyliśmy bo pozamykali sklepy. Nie tracąc czasu i pytając się dziesięć razy o drogę dotarliśmy na pocztę główną. Władowaliśmy się do środka z rowerami. Ceny paczek wywieszone na ścianie brzmią rozsądnie – paczki typu ‘flat box’ wysyłane gdziekolwiek poza Indie. Szybko okazuje się, że paczki w tej wersji są obecnie niedostępne. Pytamy dlaczego, ale nie jest nam dane zgłębić tej tajemnicy – pani okienku odsyła nas do swojego kierownika, skoro jesteśmy tacy dociekliwi. Odpuszczamy. Później jednak, już podczas pakowania, dostajemy informację, że nie wolno przesyłać metalowych przedmiotów. No to dupa, bo moja największa rzecz, którą chcę wysłać jest metalowa. Decyduję się nie wysyłać paczki, więc tylko Mariusz wysyła swoją. Po zapakowaniu rzeczy w zdobyty wcześniej karton, pani w okienku podaje kolejną informację, że karton powinien być owinięty białą szmatą. Na poczcie rzecz jasna takiej nie mają – trzeba sobie załatwić samemu. Cała poczta poruszona. Jeden pracownik wskazuje sklep na przeciwko, gdzie takową szmatę można nabyć. Idę tam i wracam po chwili – sklep zamknięty. Proszą nas, żeby wejść od zaplecza z tą paczką, żeby ją zważyć. Po drodze, na zapleczu mijamy białe worki w których listonosze trzymają listy. Pytamy, czy możemy użyć tego worka. Konsternacja. Znów odsyłają do kierownika, żeby zapytać – wszyscy nie są pewni. W końcu twierdzą że w zasadzie to można oblepić karton taśmą klejącą i pójdzie. Z bólem się litują i zużywają swoją taśmę, żeby oblepić karton. Pomaga nam jeden facet. Po kilku formalnościach karton gotowy do wysyłki. Za 5 kg paczkę liczą 3300 rupii, na ścianie wisi 2500 rupii (wersja ‘flat-box’).

Wyjechaliśmy z miasta w dzikie góry zobaczyć trochę monastyrów. Wieczorem dotarliśmy do jednego z nich – Saboo. Pod monastyrem zostawiliśmy rowery. Wieśniaczka ukradła nam chleb będący na wierzchu. To pierwsza kradzież, jaka nas spotkała. Ludzie tu na wsi żyją bardzo skromnie. Rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać. rano w namiocie temperatura to 1 stopień, czyli ciepło.

19.11.2011 [marni]
Sobota, licznik na rowerze: 108km

Mamy ciężką noc z Michałem, nie możemy spać, ja chyba przez wypitą Pepsi, a Michał przez tabletki. Mieliśmy iść na Stupę od rana, ale zaspaliśmy. Pakujemy się, jemy ciastka i wyruszamy na miasto nadać paczki. Poczta na mieście nie chce przyjąć paczek, musimy jechać na pocztę główną, która jest super na dole za stacją benzynową. 5kg powinno kosztować 2500 rupi, no ale tej oferty najwyraźniej nie ma. Trzeba rzeczy zapakoać i owinąć białym materiałem i nic metalowego nie może być w paczce. Tragedia. Michał rezygnuje ja wysyłam 5.8kg za 4000rupi. O 13:30 jesteśmy wolni. Idziemy do restauracji na mouki-mouki – knedle z kapustą i do tego zupka. Smaczne. Ta sama restauracja co przednio serwowała nam chow-main (makaron). Wracamy do Oriental, przepakowywujemy się i wyjeżdżamy około 15:30. Pierwsza wioska za Leh to Saboo, ok 10km. Jest tam niewielki monastyr. Nocujemy we wzgórzach za wioską. Aha – rano zapomniałem klucza od roweru i musiałem na piechotę drałować do Oriental po klucz – Było to ok. 10:00 rano, zanim otworzyli pocztę.

20.11.2011 [mino]
Saboo

Jestem na ok. 3600m n.p.m. Jeden z najwspanialszych widoków jakie widziałem poza uśmiechem Kasi. patrzę na Stok Kangrii – niespełnione marzenie. W tym roku mnie tam nie będzie – a być może nigdy. Cieszę się jednak chwilą, którą mam. To, że jestem tu teraz i na niego patrzę jest cudem samym w sobie. Warto go docenić.

20.11.2011 [marni]
Niedziela

Rano wchodzimy na pobliski szczyt. Puntk 259 (wstawić link do punktów z GPSu). Super widoki na dolinę i otaczające nas szczyty, monastyry. Dużo zdjęć. Wyjazd wpierw polnymi drogami i później autostradą 21 w stronę Upshi. Monastyr Shey razem z pałacem, później Thicksee. Przepiękne. Lecimy dalej. Liczymy że w Hemis będzie co zjeść. Robimy krot przez wioskę i taki most dla pieszych. Jest chłodni i późno. Ja złapałem gumę po drodze i taki koleś się znalazł i zaoferował nocleg. Z Michałem podemujemy decyzję żeby jechać dalej, w stronę Hemis. Spimy przy drodze do Hemis, tuż tuż od wioski.  Licznik 151km.

 

21.11.2011 [mino]
Stok (w namiocie), 19:00, 12 stopni, 664hPa, 3425 m n.p.m.

Wczoraj wieczorem Mariusz złapał gumę – nasza pierwsza. Działo się to w małej wiosce, kilka kilometrów przed celem tego dnia. Mariusz zabrał się za łatanie a ja pojechałem rozejrzeć się za jakimś miejscem na rozbici namiotu. Było juz dośc późno i po zachodzie słońca, więc i zimno. Za dnia wieje zimny wiatr ale w słońcu jest upalnie. Jednak zaraz tylko jak słońce zajdzie, zimno daje się we znaki. Gdy mnie nie było, do Mariusza napatoczył się lokalny wieśniak i zaczął mu pomagać. Mariusz zapytał go czy jest gdzieś tutaj jakiś nocleg w okolicy. Gość zniknął i po chwili pojawił się z informacją, że jak chcemy to możemy spac u niego w domu, bo był właśnie zapytać żonę. Na moje oko nie wyglądał mega poczciwie a i wiedziałem, że Mariusz woli spać pod namiotem, więc powiedziałem, że jedziemy dalej. Ostatnie kilometry do Hemis były katorgą, ale ostatecznie dotarliśmy na obrzeża wioski i już całkiem po ciemku rozbiliśmy namiot przy drodze. Mariusz przyrządził jedzenie, ale zjedliśmy w namiocie, bo było już bardzo zimno. Ostatnie dwa dni jedliśmy liofilizaty i naprawdę nam smakowały. Dziś dla odmiany jedzenie suszone metoda tradycyjną – puree od Knorr’a. Posiłki jemy rano i wieczorem. Rano ‘gorący kubek’ plus jakieś słodkości, wieczorem jakiś większy posiłek. Do tej pory piłem tylko słodkie soczki z puszek, ale jest mi to za mało, więc od dziś piję wodę. Tu w wioskach woda jest ze studnii, więc napełniamy tam butekli w razie potrzeby. Jest to też jedyna okazja, żeby umyć ręce czy buzię.

Dziś miałem podły dzień. Od rana postanowiliśmy się wspiąć na pobliską górę. Wyglądała niewinnie, więc poszliśmy przed śniadaniem. Wybraliśmy dwie różne drogi podejścia na szczyt. Gdy dotarłem do jednego z dwóch wierzchołków zdałem sobie sprawę z ogromu góry i powagi sytuacji. To była wspinaczka skałkowa bez zabezpieczenia i dość łatwo było o błąd zakończony odpadnięciem od ściany. Zacząłem oczami szukać Mariusza, ale go nie widziałem. Zacząłem do niego krzyczeć, ale nie odpowiadał. Zaniepokoiłem się i czarne myśli zaczęły mi krążyć po głowie. Pomyślałem o najgorszym. Zszedłem szybko i udałem się do namiotu po lornetkę.  Zacząłem oglądać stok, ale nie mogłem znaleźć brata. Zacząłem więc układać przy namiocie duży napis z kamieni – ZNAK. Jak skończyłem, poszedłem na początek trasy, którą poszedł i znów przy pomocy lornetki przeczesywałem teren. Byłem już mocno poddenerwowany. W pewnej chwili dostrzegłem malutką postać machającą w moją stronę. Kamień spadł mi z serca. Całość wydarzeń miała miejsce jeszcze przed śniadaniem a później nie było lepiej. Zjeżdżając z Hemis i zgłębiając piękne widoki na dolinę nie pilnowałem drogi i w pewnym momencie z dość dużą prędkością załapałem pobocze, w jednej chwili lądując na stercie kamieni. Wpadłem w dół przednim kołem, więc nakryłem się rowerem i zdarłem lewą dłoń dość poważnie. Mariusz szybko wyciągnął mi z plecaka apteczkę, ja zdezynfekowałem sobie ranę wodą utlenioną w żelu a on założył mi plaster. Ręka mnie trochę boli i będzie mi się pewnie paprać dobry tydzień. Byłem bardzo zły na całą sytuację, bo w tych podłych higienicznie warunkach w jakich się znajdujemy takie coś jest naprawdę kłopotem. No ale się stało i trzeba się z tym pogodzić. Na koniec dnia gdzieś po drodze zgubiłem nakrywkę od obiektywu, co już mnie dobiło.

Dziś jak zajechaliśmy do monasteru Hemis spotkaliśmy białego mieszkającego w jednym z domków dla mnichów. Jak zaparkowaliśmy rowerami to on właśnie szedł po wodę. Powiedział, że jak zwiedzimy monastyr, to żebyśmy weszli do niego na herbatę. Jak się później okazało ugościł nas nie tylko herbatą ale i zupą z tsampą. Koleś jest hiszpanem, przewodnikiem we wspinaczkach po lodzie no i nawiedzonym buddystą. Mieszka  tam 2 lata. Opowiadał o lamach, samsarze, bardo, medytacji tantrycznej, etc. Podczas rozmowy dziergał w ręce buddyjski różaniec i w chwilach przerwy pomiędzy rozmową mruczał coś pod nosem.

21.11.2011 [marni]
Stok, 19:10

Rano wspinamy się  z Michałem na pobliską górę. Ja robię prawie 4000m szczyt. Super widoki. Sniadanko później i jazda w stronę monastyru Hemis. Główna sala zamknięta. Gadamy z Hiszpanem, który tam siedzi od 2 lat. Opowiada o swoich przeżyciach i o owych bardzo ważnych pismach w monastyrze. Tylko 5 mnichów może je studiować. Bogaty monastyr. Hiszpan pracuje jako przewodnik górski i robi wspinaczki po lodzie. Jedziemy w dół. Michał ma małą kraksę i kaleczy rękę. Opatrunek. Jedziemy dalej. W stronę Stok. Dzieci, szkoły, autobusy, itd. Sklepik w Stok, zakupy. Rozbijamy się w wiosce, u podnóża Stok Kangri national park, za sklepem. Licznik 190.

22.11.2011 [mino]
Stok

Od rana podeszliśmy kawałek szlakiem na Kangrii. Tu jest 3465 a zatem na szczyt jakieś 2700 metrów. To daje 3 dni w śniegu i zimnie. Koszt pozwolenia to 2000 rupii ale teraz podobno nikt już nie sprawdza – po sezonie i za zimno. Na wspinaczkę powyżej 6000 m wszędzie trzeba mieć pozwolenia. My tym razem odpuściliśmy sobie szczyt. Będzie pretekst, żeby tu jeszcze wrócić.

W Ladakh ludzie są bardzo życzliwi i gościnni, jednak i tu panuje zasada, że im ktoś biedniejszy tym bardziej gościnny. Ludzie wyglądają też na szczęśliwych, są uśmiechnięci. Z czego to wynika? To podstawowe pytanie, na które od 10 dni szukam odpowiedzi. Religia? Pieniądze? Brak wyboru? Brak wyboru z powodu pieniędzy? To chyba dysonans między tym co można a tym co się robi powoduje frustracje i niezadowolenie. Tu z powodu pieniędzy ludzie mało mogą i prowadzą skromne życie. I to jest ok. Na zachodzie ludzie mogą wiele a też mało robią – i to nie jest ok. Być może każdy powinien zdefiniować sobie swój maks, ambitny ale realny po po prostu go realizować. Patrzenie na milion opcji i nie wybieranie żadnej powoduje największe frustracje.

22.11.2011 [marni]

Wstajemy o 7:40, pakujemy się, jemy śniadanie, 2min noodles i idziemy w górę doliny. Ja wspinam się na 3800m. Fotki. Stok Kangri. Zjeżdżamy w dół i kierujemy się w stronę Spituk po prawej stronie rzeki (patrząc na wschód). Dość długa ale bardzo malownicza droga. W końcu most. Przekraczamy rzekę w dole doliny i później jazda w góre, do wioski. Sklepik. Ciastka. Radość. I 0.5kg masła. Monastyr. Medytacja. żołnierze. Ostra jazda w dół i później pod górę. Trasę z lotniska robimy ponad 2 razy szybciej niż zaraz po przylocie. Jazda do miasta. Posiłek, ten-too, zupka z orzechami i makaronem i serem. Później zakupy, kafejka internetowa i pogawędka ze sklepikarzami. W domku o 19:00. Lóżko. Czytanie książki. Licznik 219km.


23.11.2011 [mino]
Leh

Dzień spędziliśmy w Leh. Trochę w domu na czytaniu, trochę na jeżdżeniu rowerami po wąskich uliczkach miasteczka. Kupiliśmy świeżo pieczone bułeczki po 4 rupie za sztukę i sprzedałem w agencji turystycznej swój niezużyty gaz za 100 rupii – nie mogę zabrać go do samolotu. Wieczorem pakowanie do podróży. Wkrótce opuszczamy Ladakh.

23.11.2011 [marni]
środa

Wstaję ok 6:30, idę na Shanti Stupa. Zimno. W domku gotujemy, jemy, czytamy. Idziemy na miasto pojeździć rowerami po wąskich uliczkach i zakamarkach miasta. Ok 11:00 jedziemy do Leh Palace, później przez plac, do miasta, później coś zjeść. Jemy danie z chapati, curry i fasolka. Ostre. Później jeszcze trochę jeżdżenia i sprzedajemy gaz. Jazda do domku. Spacer na shanti. Wieczorem pakowanie się i spać. Ciężka noc, chyba się przeziębiłem. Rano pobudka o 7:00. Licznik 237km.

 

24.11.2011 [mino]
Leh – Delhi

Rano bułki z mlekiem od krowy i jaka, szybkie przygotowanie rowerów i jeszcze szybszy dojazd do lotniska – cały czas z górki. W pierwszy dzień droga z lotniska do pensjonatu (guest house) zajęła nam 1h a jest to 4km. Ostatnio jechaliśmy tą drogą i zajęła nam jakieś 30-35 minut więc widać postęp i pozytywne skutki aklimatyzacji. Wracając jednak do dnia dzisiejszego, to na lotnisku byliśmy ok. 8:35. Wojskowy powiedział, że do budynku możemy wejść dopiero o 9:00. Wytłumaczyliśmy, że chcemy złożyć rowery do toreb a że na dworze zimno. Kolejny raz okazało się, że w Indiach nie ma sztywnych reguł – gość nas wpuścił. Składaliśmy sprzęt jak zwykle wzbudzając zainteresowanie, głównie mundurowych i obsługi lotniska. Zawsze zachwycają się licznikiem, światłami, hamulcem tarczowym i biegami. Często podchodzą i grzebią sami. Po złożeniu rowerów przeszliśmy przez dwie kontrole bezpieczeństwa, wypakowywanie bagażu podręcznego, tłumaczenie co znajduje się w torbie rowerowej – łącznie z półtorej godziny pieprzenia. Na lotnisku usiedliśmy obok staruszki, rozpoznanej jako ta, z którą targowaliśmy się o skarpety kilka dni wcześniej. Nie była wtedy zbytnio zadowolona z transakcji. Teraz na szczęście się do nas uśmiechała i wytykała język, najwidoczniej na znak sympatii. Innym znakiem sympatii jest poklepywanie po różnych częściach ciała, czego też doświadczyłem na wspomnianym targu ze skarpetami. Wreszcie wylot. Godzina lotu i ciśnienie z 660hPa skoczyło na 990hPa a temperatura z ok. 0 stopni zmieniła się na 25 stopni. Ale to nie jedyne zmiany. Godzina lotu zmienia wszystko, cały otaczający świat. Ladakh jest państwem samym w sobie – pięknym, otwartym, uczciwym. W zasadzie Delhi to też państwo samo w sobie – brudne, hałaśliwe i oszukujące. To te Indie opisywane w przewodnikach. To właśnie tu należy bać się wody, kradzieży i żebractwa na każdym kroku.

Wylądowaliśmy na lotnisku ‘domestic’. Shuttle bus dowiózł nas do lotniska międzynarodowego bo tam dopiero jest stacja metra. Wautobusie bilet 25 rupii. Daję 100, koleś bierze i mówi, że nie ma wydać. Każę oddać mu tę stuwę, co przychodzi mu z trudem. Mariusz płaci za nas odliczoną kwotę. Zawsze trzeba mieć ze sobą drobne. W metrze znów ‘security check’ i znów zabawa. W końcu nie tak łatwo za każdym razem pakować wielką torbę z rowerem na taśmę rentgena. Ostatecznie dojechaliśmy do stacji New Delhi za 80 rupii za osobę. Mariusz chciał pojechać do hotelu rowerem i poszedł się rozejrzeć, ja zostałem w budynku stacji. Chwila obserwacji przez okno i widzę jak szczur wyjada coś ze śmieci. Masakra. Mariusz wrócił, pogadaliśmy z ochroniarzami czy możemy tu w budynku złożyć rowery, nie gadali zbytnio po angielsku, więc po prostu zaczęliśmy je składać. Znów sensacja. Po złożeniu wyszliśmy z budynku i zaczeliśmy je prowadzić. Mój umysł nie ogarniał tego chaosu i tej ilości ludzi i ruchu. Byłem absolutnie przerażony. Po chwili okazało się, że jedna strona szerokiej ulicy jest zamknięta dla ruchu. Wsiedliśmy i zaczęliśmy jechać. Po ok. 2km dojechaliśmy do dzielnicy pełnej hoteli. Na zamkniętej ulicy trwał tam wielki uliczny festiwal.

Hotel Grand Plaza wydał się na bogato a potrzebowaliśmy takiego miejsca, żeby się w końcu wykąpać. Wszedłem zapytać o cenę – 1500 rupii za pokój za noc. Bierzemy. Facet na recepcji mówi, że rowery mamy zostawić na zewnątrz. Zaśmiałem mu się w twarz i powiedziałem “no way”. Po krótkich negocjacjach pozwolił nam z nimi spać w pokoju. Przy wnoszeniu rowerów i kilku toreb pomagało trzech bojów hotelowych. Każdy z nich chciał później napiwek w łapę. Pokój super – jak na Indie, jakie widzieliśmy to nawet zajebisty. Poszliśmy na miasto – MASAKRA. Kupa ludzi i śmieci, szok. Wszystko z racji wspomnianego festiwalu. Gra muzyka, wszędzie coś pachnie. Rozdają jedzenie za darmo a każdy po zjedzonym posiłku wyrzuca resztki i tekturowe (bądź ze sprasowanych liści bananowca) talerzyki na ziemię. Morze śmieci.Na początku nieśmiało, później bardziej pewnie ustawiamy się w kolejnych kolejkach po jedzenie. Jak widzą białego, dają od razu i z uśmiechem. Po czterech posiłkach w miarę się najadamy. Wypijamy też kilka herbat – takich, jakie pamiętam z restauracji indyjskiej w Poznaniu – słodkich i z mlekiem. Wzbudzamy duże zainteresowanie – niektórzy się z nami witają, przedstawiają, pytają skąd jesteśmy. Ogólnie sensacja. Pewnie my dla nich to taka sama egzotyka jak w drugą stronę. Po mieście tułamy się jakieś 2,5 godziny, cały czas w korowodzie. Na końcu się odłączamy i chodzimy chwilę sami. trzeci świat. Mijamy na przykład sklep z samymi latarkami, co wydaje się dość ścisłą specjalizacją, heh, inny z krzesłami biurowymi – w sumie mają tylko jeden typ tych krzeseł. Wszędzie mnóstwo stoisk z wytwarzanym jedzeniem – samosy, ciasteczka, cuda, cudeńka. Wracamy do hotelu, biorę pierwszą od 2 tygodni kąpiel, oglądamy zapewne na nielegalnej satelicie 3 amerykańskie filmy i idziemy spać. Kolejny dzień pełen wrażeń.

PS. Jedzenie było ostre ale zjadliwe, ogólnie bardzo smaczne, wegetariańskie. Najczęściej ryż lub chapati z sosem.

24.11.2011 [marni]
Czwartek, wyjazd z Leh

Pobudka, suche śniadanie, bułeczki i mleko. Pakowanie. Jazda na lotnisko. Na lotnisku rozkładanie rowerów. Dużo przepakowywania, dużo kontroli biletów, paszportów, bagaży. Nie można mieć żadnych baterii w bagażu podręcznym. Trzeba też było zidentyfikować bagaże po raz drugi przed załadowaniem ich do samolotu. Zadyma ostra. Lot spokojny. Przepiękne widoki, choć to pierwszy pochmurny dzień i jeziorka nie widać. Delhi, domestic terminal. Czekamy na autobus i jedziemy na międzynarodowe z zapakowanymi rowerami. Później metrem za 80 rupee jedziemy do New Delhi. Na stacji metra składamy rowery i już na rowerach i na nogach przemieszczamy się do centrum. Super trafiliśmy bo jest akurat w ten dzień jakaś parada religijna i cała strona ulicy do centrum miasta jest zamknięta dla ruchu. Michał załatwia hotel za 1500, rozpakowywujemy się. Później chodzenie w tłumie po mieście, jedzenie za darmo, curry, ryż, chapati, no i słodka herbatka, chai. W pokoju pranie, prysznic, jakiś film w TV i spać. Bardzo intensywny i bogaty w przeżycia dzień.

25.11.2011 [mino]
Delhi

Dziś zwiedzanie Delhi. Jeden dzień wystarczy by wiele się nauczyć. Niestety ja bardziej ulegałem dziś pokusom niż Mariusz, ale też się sporo nauczyłem. Poszliśmy pieszo w stronę Connaught Place. W okolicy placu spotkaliśmy kolesia, który nas zagadnął. Pytał skąd jesteśmy, jak długo w Indiach, ile jeszcze planujemy zostać, itp. Na końcu polecił informację turystyczną, gdzie dostaniemy darmową mapę miasta. Brzmiało nieźle ale Mariusz powiedział, że idziemy w inną stronę. Za chwilę inny gość ta sama gadka. Normalny, dobrze ubrany, znów mówi o informacji turystycznej za rogiem. Ale znów idziemy w inną stronę. Nie minęło kilka minut, podchodzi inny koleś i zaczyna słowami “musicie uważać, wielu ludzi was tu obserwuje i śledzi”. Po czym sam zaczyna opowiadać o darmowych mapkach tuż za rogiem. Mariusz w tym samym czasie znalazł w przewodniku Lonely Planet sekcję SCAMS – opisującą oszustów na najsłynniejszym placu w New Delhi. Dopiero teraz stało się dla mnie jasne, że ci wszyscy kolesie próbują zapędzić nas w jakiś ciemny zaułek. A ja nawet chciałem iść po te mapy! Dałem się nabrać. Na szczęście Mariusz czuwał i poszliśmy własnymi drogami.

Po drodze szemrani goście handlowali pendrive’ami na ulicy. Kingston 32GB. Pomyślałem o zdjęciach, że można by zrobić backup.  Zapytałem ile chce – 1200 rupii. Powiedziałem, że mogę dać 800. Chwilę się targował ale w końcu mówi ok. Mariusz mówi, że nie potrzebujemy i że spadamy. Gość zszedł do 600. Pomyślałem, że dobra cena i kupiłem. Podleciał zaraz drugi i też chciał sprzedać. Szedł za nami tak długo aż zszedł do 200 rupii. Mimo to odmówiliśmy i poslziśmy dalej. Byłem zły, że kupiłem za 600 jak mogłem mieć za 200. Chyba były kradzione, bo coś za tanio 12 zł za 32GB. Ale 36 zł to też dobra cena, myślę sobie.

Dotarliśmy do “Gate of India”, kupa turystów. Przysiedliśmy na chwilę na krawężniku i po chwili podszedł dziadek, który się przysiadł do nas. Zagadnął i zaczął mówić coś niecoś o swoim  życiu jednak bardzo łamaną angielszczyzną. Zrozumiałem tylko tyle, że jest biedny i żyje jak Ghandi. Później poprosił o pieniądze. Powiedziałem mu, że my nie dajemy pieniędzy, tylko się rozglądamy i robimy zdjęcia. Zaproponowałem mu jedno. Wstał, złożył ręce jak do modlitwy i zapozował. Ucieszył się jak mu je później pokazałem. Wokół już była spora gromadka dzieciaków bacznie nas obserwujących. Poszliśmy dalej. Dotarliśmy do Humayun Tomb. Wstęp 10 rupii dla Hindusów i 250 dla pozostałych. Wzięliśmy, choć nogi już mieliśmy bardzo złażone. Do hotelu wróciliśmy już pociągiem po 2 rupie od biletu. Jechaliśmy przy otwartych drzwiach i przez około 1h oglądaliśmy obrazy szybko migające przed oczami. Po drodze minęliśmy slumsy – mocne wrażenie. Przez 10 sekund można zobaczyć i poczuć jak ludzie potrafią żyć. Smród straszny, jakby wysypisko śmieci. Prowizoryczne domy z plandeki, mnóstwo dorosłych i dzieci. Coś strasznego.

Wieczorem miasto. Zjedliśmy w lokalnej knajpce za 170 rupii i później poszliśmy na piwko do “mega europejskiego” lokalu, gdzie piwo, herbata i fanta wyniosły nas 200 rupii. Gorzki, ale ważny dzień. Metoda na natrętów – mówić po polsku i udawać, że się nie zna angielskiego.

25.11.2011 [marni]
Delhi, piątek, 22:00

Wstaliśmy przed ósmą, przygotowaliśmy się i wyszliśmy na miasto, ale pocztę otwierali dopiero o 10:00, więc się wróciliśmy do domu, poczytaliśmy troszkę o Delhi i zaplanowaliśmy dzień. Poszliśmy na Bazaar Road, póżniej na plac Connaught. Później do Bramy Indii, Niezła atmosfera. Wszędzie byliśmy non-stop nagabywani przez przeróżne typki, dzieciaki, i żebraków. Ciężko się uwolnić. Dość późno, i już nieźle zmachani, dostaliśmy się do Grobowca H. Niesamowita budowla. Kolejny etap to stacja kolejowa. Powrót do New Delhi pociągiem. Przeżycia. Przepakowaliśmy się, i poszliśmy na pocztę. Ale żeśmy się spóźnili. Wrociliśmy, zostawiliśmy tobołki i poszliśmy coś zjeść. Dal Mahani za 50 rupee, chapati za 4. Pociąg kosztował 2.  Później bar i piwko z Michałem. Licznik na rowerze 244km.

Po raz pierwszy w życiu byłem przy slumsach. Silne wrażenia. Szczególnie widok roześmianych dzieciaków witających i żegnających nas, z nieudawaną serdecznością.


26.11.2011 [mino]
Delhi -> Kosi Kalan 120km

Dziś wczorajszy uśmiech zniknął mi z twarzy. Po jednym dniu wiem już sporo na temat zachowań lokalsów w stosunku do turystów i odwrotnie. Spakowaliśmy się w pokoju tak, żebyśmy byli sami w stanie obrócić na dwa razy z bagażami – nie będziemy płacić 5 lokajom za zniesienie 4 toreb – nie ma mowy. W Delhi płaci się frycowe, ale krótko. Po zniesieniu bagaży – check out. Do zapłacenia 1500 rupii za noc + podatek. A podatek, to 10% za “service” i 10% “luxury tax”. Czyli razem 3600 za dwie noce. Podaję kartę debetową, biorą, udają że próbują skasować i że nie działa. Oddają mi kartę i stoją. My też stoimy. Po chwili milczenia pytam, czy się nie da. Mówią, że nie. No to ja na to, że to jest właśnie “luxury” dla mnie, że mogę płacić kartą i że mogę dać gotówkę, ale bez podatku “luxury”. Oni z uśmiechem, że nie bardzo. Pytam, gdzie jest manager a oni odpowiadają, że będzie za jakieś 40 minut. Ponawiam zatem propozycję płacenia gotówka bez podatku. Nie zgadzają się, biorą kartę jeszcze raz – ta da – działa. Już bez uśmiechu z żadnej ze stron żegnamy się sucho. Wychodząc z hotelu jestem z siebie dumny – czegoś się nauczyłem.

Mariusz rezerwuje właśnie bilety kolejowe do Agry więc mam chwilę by napisać coś więcej. Na przykład o żebrzących dzieciakach. Nie ma ich dużo, ale pojawiają się wszędzie tam, gdzie bywają biali – stacje kolejowe, lotniska, zabytki, itp. To turyści nauczyli je żebrać. Wiemy to stąd, że spacerując miastem w miejscach, gdzie biały się nie zapuszcza mijalismy slumsy, gdzie na tonach śmieci zauważyliśmy kilkanaście dzieciaków. Jak nas zobaczyły zaczęły biec w nasza stronę. Myśleliśmy, że będzie masakra. Tymczasem one z uśmiechem zaczęły krzyczeć “hi” a jak je minęliśmy krzyczały “bye”. Żadne z nich nie wystawiło ręki po pieniądze czy jedzenie. W Polsce zresztą jest chyba podobnie. Prosta zasada: “nie daję pieniędzy na ulicy”. Chcesz pomóc to zrób dotację na organizację charytatywną albo lepiej zostań jej wolontariuszem. Dając na ulicy szkodzisz a nie pomagasz.

Wszyscy nas i nasze rowery bacznie tu obserwują. Panuje tu zasada “biały = bogaty”. Obojętne skąd jesteś, kolor skóry determinuje tu zawartość portfela. Wszyscy śledzą nasze zachowania, komentują między sobą. Chcesz być w centrum zainteresowania? Przyjedź do Indii. Tu szybko wyzbędziesz się kompleksów, zdobędziesz pewność siebie, stracisz naiwność i wiarę w ludzi. Staniesz się wilkiem. Zapomnisz o przesadnej higienie, o przesadnym poczuciu estetyki, być może bardziej docenisz proste rzeczy po powrocie.

Jedzenie. W Polsce nawet nie widziałem knajp o takim standardzie w jakich się tu stołujemy. Najgorsze speluny z piwem jakie widziałem były bardziej zadbane niż tutejsze bary. Pomimo tego po 2 tygodniach nic nam nie jest a nawet Mariusz ma kłopoty z oddawaniem, czego nikt nie przewidywał komponując apteczkę.  Jedzenie dobre, jemy wegetariańsko.  Sosiki, chapati, ryż, makaron, zupy, samosy (duże i smaczne). Wczoraj takie jedliśmy z budki przypominającej nasze od zapiekanek. Za 40 rupii objedliśmy się na pół dnia.

Zatrudnienie. We wspomnianej budce, która miała może z 2,5 m2 naliczyłem 7 czy 8 zatrudnionych osób. Zawsze w knajpie jest kasjer – nie robi nic poza tym, że kasuje pieniądze. Tu dodatkowo było ze 3-4 kucharzy, choć na raz gotowało 1-2. Reszta kręciła się gdzieś wokół budki To samo w innych miejscach. Bar ze 100 m2, zatrudnionych kilkanaście osób, hotel – trzech kolesi i nas dwóch wnosiło nasze bagaże. Sztuczne zatrudnianie prawdopodobnie z powodu braku roboty.

Sporo ludzi łazi w podrabianej odzieży, jest jej tutaj pełno. Jeszcze jedno – faceci farbują się tu na rudo, Są więc tylko 3 kolory włosów – czarny, siwy i rudy. Ten ostatni czasami i głównie u facetów po czterdziestce, ale nie tylko.

Ostatecznie do Agry wybraliśmy się rowerami. Droga z Delhi do Agry to autostrada. Po autostradzie jeździ wszystko co ma koła, więc i my wbiliśmy się na nią rowerami bez problemu. Sama droga przyzwoita – szerokie, asfaltowe podłoże. Na samej drodze to już inna historia. trzeba wymijać ludzi, stać w korkach przed większymi miasteczkami, uważać na tych co jadą pod prąd. Z Delhi wyjazd był nawet niezły. Po drodze zjedliśmy samosy i masala dosa – naleśnik z farszem i sos do tego. Jadąc zastał nas zmrok bez noclegu. Jazda nocą po hinduskiej autostradzie to dopiero hardcore. Wkurzający kolesie jadący pod prąd na długich, których trzeba puścić wyjeżdżając na połowę pasa ruchu, po którym suną i trąbią auta z tyłu. Tragedia. Zaczęliśmy szukać noclegu. Jeden hotel – 2500 rupii. Gość pyta, czym przyjechaliśmy. Jak mówię, że rowerem, to schodzi do 2000. Dla nas ciągle za drogo, więc lecimy dalej. W kolejnym wołają już 4000. Lipa, ale jak widza, że chcemy tańszy to polecają “ten obok”. Zajeżdżamy, ale brak miejsc. Ciemno, 115km w nogach, dość późno. Stoimy pod hotelem i myślimy co robić. Wychodzi gostek z recepcji i mówi, że ma jeden pokój za 3000. Nie ma wyjścia. Oglądam pokój z gostkiem, wracam do Mariusza i mówię co jest. Chwila namysłu i decyzja – bierzemy. Idziemy do pokoju z rowerami. Po chwili stajemy w ciemnym korytarzu z gostkiem i dwoma lokajami, którzy mówią że w tej części nie ma prądu i że nie mogą nam dać pokoju. Mówię, że trzy minuty temu, jak oglądałem ten pokój, to był prąd. Jestem mega zdziwiony, sprawa śmierdzi. Zaczynają coś kręcić i nas wypraszają. Robi się niemiło, lokaje zaczynają się tłumaczyć, Mariusz straszy ich, że opiszemy ich w Internecie jako dziadostwo. Już sam na sam z Mariuszem dochodzimy do tego, że gość z recepcji chciał zrobić wałek i dać nam pokój przeznaczony dla Hindusów ale za europejską cenę. Widocznie skonsultował z managerem, ten się nie zgodził i wyszło jak wyszło. Niestety w stronę Agry następny hotel jest za 40km, wracamy więc w stronę Delhi jakieś 5 km. Jesteśmy w miasteczku Kosi Kalan. Dowiedzieliśmy się, że są tu dwa pensjonaty (“guest house”). W jednym nie ma miejsc, w drugim w głębi miasta są. Bierzemy pokój na noc za 1200 rupii. W pensjonacie zamawiamy też jedzenie, bo dobija 22:00 więc niczego na mieście nie dostaniemy. Czekając na jedzenie wychodzimy na krótki spacer, wracamy, jemy i idziemy spać.

26.11.2011 [marni]
Sobota

Zbieramy się rano. Check-out z hotelu. 2 dni za 3600rupee w 3 gwiazdkowym hotelu. Idziemy na stację koleji. Ogromna biurokracja, z rowerami zadyma, trzeba rezerwować, nadawać przesyłki, itd. Poza tym wygląda że pociągu nie ma na dziś. Decydujemy się jechać rowerami. Wyruszamy ok. 13:00, lunch po drodze w budce. Wyjazd z Delhi ciężki i powolny. Trwa to ok. 30km. Ciągle to samo: korki, światła, tłok, hałas. Później coraz więcej dłuższych odcinków gdzie możemy troszę zrobić odległości. W każdej wiosce wzbudzamy duże zainteresowanie i prawie sensacje. Zakupy w sklepiku z kobietami – nie naciągają. Jemy guawaguawa – bardzo dobre owoce których nigdy wcześniej nie jedliśmy. Kilka drogich hoteli po drodze. Po kilku perypetiach zatrzymujemy się w Kosi Kalan, w guest house, w drugim, zaraz przy stacji kolejowej. 1200 rupee. Ciężka noc, gorąco i mnóstwo komarów. Licznik: 363km.

27.11.2011 [mino]
Kosi Kalan -> Agra 100km

Rano przykra niespodzianka. Właściciel pensjonatu w nocy zmienił ceny w menu tych potraw, które zamówiliśmy wczoraj. Tym samym ograbił nas na 100-150 rupii. Dzień wcześniej sprytnie zatrzymał nasze paszporty, więc jak bym mu nie zapłacił to pewnie by ich nie oddał. Nóż się w kieszeni otwiera (dosłownie), ale odpuszczam. Niech zeżre go chciwość a ja o te kilka złotych nie zubożeję. pakujemy się, jemy śniadanie na mieście i w drogę. Za śniadanie 130 rupii – też nas zerżnęli, ale nie mieli cennika i udawali, że nie rozumieją po angielsku jak pytaliśmy o cenę.

Do wieczora myśleliśmy, że największym koszmarem jest jazda po autostradzie nocą. Do czasu gdy nie wjechaliśmy do Agry. Jazda nocą po mieście – to jest maks. Było już późno i większość hoteli miała komplet. Jak się dowiedzieliśmy w jedyn z nich – “wedding season”.  Mariusz wyhaczył najbardziej obskurny hotel (“lodge”) jaki widziałem w  życiu. 800 rupii. Schroniska PTTK to jakby Mariott ;) . Przekimaliśmy. Komary w nocy cięły jak franca a co ciekawe pokój nie miał okna. Pewnie gdzieś się tam lęgły w kącie.

27.11.2011 [marni]
Niedziela

Dziad w hotelu nas oszukał na jedzeniu (zmienił ceny w menu w nocy!). Wygląda na to że “oszukanie” kogoś to normalna praktyka nie ujmująca czci osobie dokonującej oszustwa. Gość prawie by z nami rękę uścisnął po oszustwie.  Michał musi zmieniać oponę przed hotelem. Mnóstwo dzieciaków się zbiegło. W restauracji też nas oszukali – i musieliśmy płacić za dużo. Po 13km na drodze Michał łapie gume (snake) i dędka do wymiany. Latamy tą starą co Michał zmienił rano, i jest ok. Jazda do Mathura. Przejeżdżamy trochę i odpoczynek. Samosy za 5 rupee i coś czerwonego, strasznie słodkiego za 10. Coś karmelizowane. Jemy tylko jedno na pół, drugie oddaje dzieciakom – za słodkie. Orzeski za 10 i granaty za 50. Coś mi tam nie służyło i kupa. Jedziemy dalej. Wjeżdżamy do Agry po zmroku. Tragedia – jeżdzenie w mieście po zmroku super ciężkie i ryzykowne. Szukamy hotelu ale wszędzie zajęte. W jednej spelunie znajdujemy pokój za 800. Bieżemy. Okropne warunki. Idziemy coś zjeść do Dhaba i też nas oszukują, 360 za obiad! No, ciężki dzień.  Licznik: 466.

28.11.2011 [mino]
Agra

Po ostatnich dwóch dniach nastąpił w nas przełom. Przestaliśmy się uśmiechać do ludzi i być mili. Już coś niecoś wiemy o tutejszych mechanizmach społecznych i staramy się być twardzi. Zaczęliśmy negocjować ceny w hotelach, udawać że nam się nic nie podoba, odchodzić z miejsc gdzie nie chcą spuścić z ceny. Nawet to działa. Odcięliśmy się też od “smalltalk”, nie odpowiadamy na zaczepki. Generalnie podróżowanie po Indiach jest trudne. Widzimy, że niektórzy turyści wynajmują lokalnych przewodników, którzy towarzyszą im pewnie podczas całej wycieczki. Taki lokals wie co ile kosztuje i co i jak załatwić. Można sporo zaoszczędzić – głównie nerwów ale pewnie i kasy.

Dzień zleciał na szukaniu innego hotelu i zwiedzaniu miasta. Trochę pojeździliśmy rowerkami. Byliśmy przy Taj Mahal, ale było już dość późno, więc kupiliśmy bilety na jutro. Pojedziemy o świcie. To co zobaczyliśmy dziś było niesamowite. Taj ogrodzony jest murem z 3 wejściami. Cała okolica muru to slumsy, po których żeśmy chwilę pojeździli. Dosłownie 100m od jednego z cudów świata dzieciaki z krowami i psami poszukiwały czegoś na stercie śmieci. Dziewczynka zaraz przed wejściem do domu, na ganku, robiła siku. Obraz nędzy i rozpaczy – dosłownie. Dzieciaki zaczeły za nami biegać, wszystkie uśmiechnięte, jak zawsze. Porobiliśmy kilka zdjęć. Wieczorem kolacyjka w Dhaba i do pokoju. Dziś było gdzie rozwiesić moskitierę – może się przyda.

28.11.2011 [marni]
Poniedziałek, 23:15

Wstałem rano z podłym nastrojem. Hotelowe warunki (naprawdę dno) troszkę mnie zdołowały. No i komary, bród, hałas. Pakowanie i jazda w poszukiwaniu nowego noclegu. Ostre negocjacje, oglądanie pokoji, kręcenie nosem. Oglądałem kilka i szybko nabrałem wprawy w ocenie wartości. Decyzja żeby zostać w takim tanim ale znośnym, za 650 rupee. Jest ok, ciepła woda i prysznic. Jazda na miasto, coś zjeść. Jazda na poczte. Biurokracja, ale jedna z pań pomaga mi z wysyłką. Pakuje, i wszystko jakoś idzie. Michała paczka do Polski, 4.8kg, za 1700rupee +250 pakowanie. Moje 5kg za 2500rupee, i do tego 2.8kg za 900 plus 200 pakowanie. Całość trwa ponad 4godz. Brakło kasy, szybka podróż w panice w poszukiwaniu ATM, jazda rowerem, uff, udało się na czas. Krótka wizyta do Fortu i Taj Mahal. Oglądamy z zewnątrz. Plan zwiedzania Taj na rano, na wschód słońca. Ostra bieda wokoło Taj. Jedna z gorszych dzielnic po jakich jeździliśmy.  Wieczorem jeździmy w poszukiwaniu dobrej restauracji. “Dobra” to dla nas z lokalnym klimatem, z lokalnymi ludzmi, dobrze pachnąca, tłoczna. Wkońcu wracamy w okolicę hotelu i jemy w Dhaba. 260 + 30 napiwku tym razem. Wizyta do internet cafe, zdjęcia, i list do domu. Dom, notatki, plany na jutro. Michal ma rozwolnienie. Licznik: 525km.

 

29.11.2011 [mino]
Agra -> Jaipur (200km autobusem)

Moskitiera okazała się zbawienna – pierwsza spokojna noc od kilku dni. Rano wstaliśmy o 6:00 żeby zdążyć na wschód przy Taj Mahal. Tak tez się stało Słońce wschodziło jak już byliśmy w środku, rzucając ciepłe kolory na front grobowca. Taj otoczony jest czerwonym murem z czerwonymi bramami i budynkami. Sam grobowiec zrobiony jest z lekko prześwitującego białego marmuru. Robi wrażenie. Jest to potężna i bardzo ciężka konstrukcja. Jak wszystkie atrakcje turystyczne w Indiach, tak i ta chroniona jest przez masę wojska.

Facet w “locker room”, gdzie należy pozostawić wszystkie rzeczy za wyjątkiem aparatu fotograficznego, nie chciał przyjąć nam rowerów wskazując parking, na którym powinny się znaleźć. Znów przepychanka słowna. My tłumaczymy, że to drogi sprzęt, że tu nie będzie przeszkadzał, gość swoje, że nie może, że mamy na parking, bla, bla. Mariusz zaczął wchodzić z rowerem do środka, później wziął mój, facet się wzbrania ale w końcu odpuszcza. Mariusz dał mu 40 rupii ekstra i tym samym kolejny sukces negocjacyjny. No i rowery bezpieczne.

Wizyta w Taj Mahal zajęła nam jakieś 3h. Później poszliśmy na śniadanie (170 rupii), spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na dworzec autobusowy. Zdecydowaliśmy się pojechać do Jaisalmer. Jednak z Agry można tylko do Jaipuru, później przesiadka. Bilet autobusowy to 170 rupii, jedzie 5h. Przy ładowaniu rowerów (spakowaliśmy je w torby) wyskoczył koleś i kazał nam dokupić jeszcze bilety na rowery – w tej samej cenie co dla człowieka. Nie wiem czy nas nie oszukali, ale nasze protesty na niewiele się zdały. Wieczorkiem byliśmy już w Jaipur Za ok. 5h miał być autobus do Jaisalmer za 1060 rupii, który jedzie 13h. Czekamy. Zjedliśmy samosy, wypłaciliśmy kasę, poszliśmy na internet i jakoś zleciało. Wszystko pojedynczo bo zawsze jeden stał przy bagażach. Co jakiś czas ktoś nas zaczepił, żeby pogadać. O północy władowaliśmy się do w pełni europejskiego autobusu (ten poprzedni wyglądał gorzej niż w Polsce w muzeum motoryzacji) i w drogę. Tu nie było już problemów z bagażami – wszystko weszło ładnie do bocznego luku bagażowego. Oczywiście pan układający bagaże w luku wołał na każdego kasę – 5 rupii za mały bagaż a za rowery wziął po 10 rupii za sztukę. Niewiarygodne, że ludzie tutaj oczekują pieniędzy za nic lub za banalne rzeczy. Kiedyś wszedłem w hotelu do toalety, to łaził za mną koleś, który najpierw odkręcił mi kran jak podchodziłem do zlewu, później wskazał mi gdzie jest mydło w płynie a na końcu pobiegł po serwetkę i podał mi do wytarcia. Oczywiście oczekiwał, że mu coś odpalę za to. Niestety się przeliczył a ja sam poczułem się dość “dziwnie” będąc wyręczanym w ten sposób.

29.11.2011 [marni]
wtorek

Wczesna pobukda, przed 6:00, szybkie pakowanie i jazda na Taj Mahal. Jedziemy skrótem na wschodnią bramę. Przegapiliśmy locker, który był troszkę wcześniej, więc jedziemy na południową. Zamknięta do 8:00! Południowa brama to troszkę “tabu”, raczej tylko dla lokalnych ludzi. Wracamy na wschodnią i ładujemy rowery do locker room, wbrew protestom pana z obsługi. Idziemy zwiedzać. Wcześniej oczywiście kontrola osobista (security check) – o mało co mnie z latarkami od roweru nie wpuścili. Taj robi wrażenie. Olbrzymi ogród, krużganki, i samo mauzoleum stare, troszkę syfu, ale piękne. Nad rzeką. Oglądać trzeba na boso. Wracamy ok 10:30. Gubimy drogę i troszkę kluczymy. Biorę prysznic, pakujemy sie i w drogę. Na stację koleji. Dowiaduję się o pociągach w informacji. Bardzo miły i sympatyczny pan. Wszystko wyjaśnia. Jedziemy na autobus. Pakujemy rowery w torby i kupujemy bilet. Przed wsiadaniem koleś z obsługi robi problemy i musimy dokupić bilety. Autobus jest dość mały i nie ma luków bagażowych. 176 + 176 extra za rower. Jedziemy do Jaipur za 750rupee oboje z dwoma rowerami. Prawie 6godz jazdy. W Jaipur na stacji kupujemy bilety na autobus o 23:59 do Jaisalmer, za 2160 oboje. Michał idzie na Internet i na miasto. Później ja. Czekamy. Ladujemy się na autobus. Płacimy kierowcy dodatkowe 20 rupee za włożony do luku bagaż (dwie torby z rowerami, worek z torbami i plecak Michała). Licznik: 542km.


30.11.2011 [mino]
Jaipur -> Jaisalmer (800km autobusem)

W autokarze trochę pospaliśmy a trochę pooglądaliśmy zmieniający się za oknem krajobraz, więc czas jakoś zleciał. Ok. 12:30 byliśmy na miejscu, gdzie przywitał nas niezły upał. Jednak po drodze zauważyliśmy już totalną zmianę otoczenia. Domy budowane z żółtego piaskowca, wszystko jakby czystsze i bogatsze. Znów nieco inne Indie – takie nieco egipskie.

W autobusie miałem chwilę słabości. Zapytałem Mariusza co mam powiedzieć w domu na temat jego powrotu. Później pomyślałem o tacie i popłynęły emocje. Powiedziałem mu, że tata na niego czeka i że będzie do końca swoich dni. Nie wiem, czy się doczeka, nie chcę odbierać mu tej nadziei. To bardzo przykre. Później pomyślałem o Izie. Powiedziałem mu, że robi za nas olbrzymią pracę w sensie rodzinnym i że to ona teraz powinna tu być. Poczułem się źle, że Iza robi dużo rzeczy ze względu na rodziców i mało dla siebie a to my teraz “bawimy” się gdzieś w świecie – sami dla siebie. Później z kolei pomyślałem jakie ja w życiu mam wielkie szczęście. W końcu nadszedł moment na spojrzenie z boku i docenienie tego, co się ma. Kochających rodziców, wspaniałą żonę, pracę, dom, auto, pełen komfort życia. Są miliony, które przez podły start nie mają niczego z tych rzeczy. Szczególnie tutaj to widać i szczególnie tutaj można to docenić.

Zwiedziliśmy miasto i znaleźliśmy pensjonat w forcie, który góruje nad miastem. 300 rupii za noc za dwie osoby. W końcu rozsądna cena, choć samo miasto jest nieco droższe od innych – banany po 30 rupii za kilo a nie po 20, samosy za 10 rupii a nie 5-6 jak wcześniej. Jest za to czystsze  i takie jakby bogatsze – nie ma zbytnio drewnianych rzeczy, są domy z piaskowca i do tego całkiem ładnie zrobione. Pod wieczór pokłóciliśmy się z Mariuszem i do końca dnia za wiele nie pogadaliśmy. Zjedliśmy kolację w hotelowej knajpce na dachu fortu na świeżym powietrzu z widokiem na całe miasto i daleki horyzont. To był dość emocjonujący dzień.

Całe miasto zachwyca się naszymi rowerami i po kilku godzinach dzięki nim już wszyscy nas tu kojarzą z widzenia. Gdy się zatrzymujemy pytają ile biegów, ile kosztują, jak szybko potrafią jechać. Dzieciaki grzebią przy manetkach.

30.11.2011 [marni]
środa

Autobus jest na czas, o północy. Jedzie z Delhi prosto do Jaisalmer przez Jaipur. Jaipur robi wrażenie cywilizowanego miasta. Normalne sklepy, chodniki, ulice, samochody, itd. Motocykliści w kaskach (niewiarygodne!) i dużo “normalnych” ludzi na mieście. Cywilizacja. Ruszamy. Początek ok, później bardzo dużo dziur, i ostro trzęsie, gwałtowne hamowania itd (normalka). Jakiś incydent z kierowcą ciężarówki na jednym ze skrzyżowań. Gonimy go i później coś tam spisują chyba. Krzyki itd. Spię. Budzę się już nad ranem, zupełnie inny krajobraz. Półpustynia. Brak ludzi. Samotne stacje z benzyną i z jedzeniem. Stada kóz sie wypasają. Kobiety inaczej poubierane. Przejeżdżamy przez dwa większe miasta. Znowu sen. Pobudka już w Jaisalmer. Fort (!). Na przystanku autobusowym poganiają nas żeby wysiadać, no i zostawiam czapeczkę na siedzeniu. Pech. Skręcanie rowerów. Ogrom naganiaczy – ale to naprawdę ogrom. Przychodzi nawet biała Francuzka i nagania do swojego hotelu. Musi być duża konkurencja co widać też w cenach. Jedziemy na miasto i gadamy z dwoma fancuzkami które są na wakacjach (studiują w Delhi). Polecają nam Suraj Guesthouse w Forcie, nr. 21. Dostajemy pokój za 300 rupee. Super warunki. Idziemy na miasto. Dużo gadamy z ludzmi – wcześniej kobieta z branzoletką, później palący maryche amerykanin. Jemy samosy i onion puri. Po drodze dyskuzja z Michałem o tacie i o naszych planach. Ciężko. Później spięcie na punkcie nerwowości Michała. Zły humor, emocje. Kolacja i spać ok 19:30. Dobra noc. Moskitiera dobrze pasuje do układu łóżka. Licznik: 554km.

01.12.2011 [mino]
Jaisalmer

Dziś skończyłem pierwsze opakowanie Malaronu – dwunasta tabletka. Nie zauważyłem w tym czasie żadnych efektów ubocznych. Czuję się dobrze i w pełni sił. Pomimo pogryzienia przez komary nie mieliśmy żadnych objawów malarycznych jak narazie.

Zwiedzanie miasta. Kupa turystów, kupa sprzedawców, kupa pamiątek i nawoływania do kupowania właśnie w tym a nie innym sklepie. Kupiłem jedną figurkę. Facet chciał 2500 rupii, ostatecznie kupiłem za 800 rupii choć i tak pewnie przepłaciłem. Zwiedziliśmy jedną świątynię.  – wstęp 100 rupii i warto je wydać.  Świątynia bardzo ładna i odmienna od europejskich. Hitem naciągactwa okazał się “shoe tip”. Przed wejściem do świątyni trzeba było ściągnąć buty i zostawić na zewnątrz. Tam siedział strażnik, który pilnował wejścia żeby ludzie nie wchodzili bez biletów. Jak biały wychodził ze świątyni  strażnik wstawał, wyciągał łapę i wołał “shoe tip – 10 rupies” (napiwek za buty – 10 rupii). Nie przeszkodził mu nawet fakt, że ja swoje buty nosiłem w plecaku i nawet ich u niego nie zostawiłem. Z uśmiechem mu odmówiliśmy i żadnych pieniędzy od nas nie dostał. W światyni “holy man” (jakiś kapłan) też chodził i wydebiał kasę pomimo iż na dole była skrzynka na której widniał napis dla turystów: “Please do not give money to holy man, put it into donation box”. Ale biali i tak dawali kasę kolesiowi do ręki na zawołanie uczac ich tym samym złych nawyków.

Dziś sobie trochę pofolgowaliśmy z jedzeniem. Zjedliśmy:
- samosy (10 rupii sztuka)
- pinaple lassi (25 rupii szklanka)
- almond milk (20 rupii szklanka)
- znów samosy
- coś podsmażanego z sosikami (20 rupii)
- kawałek ciasta czekoladowego (30 rupii za kawałek)
- rurkę z kremem
- gwajawę (20 rupii za 2 sztuki)

Pycha. Odpuściliśmy za to drogą kolację z sosikami i chapati. No i mieliśmy kolejny sukces.  Weszliśmy do “lassi shop”, który specjalizuje się w lassi ale  jak zobaczyliśmy, że ananasowe lassi kosztuje 50 rupii to wstaliśmy i wyszliśmy. Kolesie się dziwili a my na to “too expensive”. Stwierdziliśmy, że to typowa knajpa dla białych.  My zazwyczaj stołujemy się tam, gdzie lokalni. Tam biali nie wchodzą to i sprzedawcy nie oszukują – biorą od nas tyle co od lokalnych. No i jest smacznie.

01.12.2011 [marni]
czwartek

Pobudka o 7:00. Słońce już wzeszło, kilka fotek. Uzupełnianie notesu. Leniwy poranek. Długo się zbieramy. Idziemy do świątyni Jain w Forcie. Olbrzymia mozaika wąskich korytaży i malutkich i większych komnat. Wszystko w wykute w skale. Robi wrażenie. Strażnicy od biletów starają się wydębić “shoe tip”. Od nas nie dostają. Spacerujemy, dość długo schodzi, w końcu idziemy do miasta. Po drodze Michał kupuje figurkę i naszyjnik. Samosy a później lassi, słodkie ciasteczka, krążki cebulowe, itd. Jemy dużo i próbujemy wszystkiego. Wracamy na drzemkę wieczorem, później zbieramy się i idziemy na miasto jeszcze raz. Znowu samosy, tym razem troszkę mniej ostre. I jakaś potrawa na talerzykach, bardzo dobra. Wracamy i próbujemy lassi shop, ale jest za drogo. Idziemy więc w stronę tego stoiska w mieście. Po drodze próbujemy shafran milk i almond milk. B. słodkie. Dobre. Spacer. Kupujemy wodę i wracamy posiedzieć na dachu z dwoma sokami jabłkowymi. Rarytas. Później chwila na Internecie  i spać. Noc ok. Zadnej jazdy na rowerach dzis – dzien bez rowerów. Licznik: 554km.

02.12.2011 [mino]
Okolice Jaisalmer – pustynia Thar

Rano zabraliśmy się z pensjonatu zapłaciwszy 900 rupii za dwie noce i jedną kolację – nie tak źle. Jak dotąd najtańszy nocleg a nawet przyzwoity. Rano zjedliśmy po samosie i w drogę. Pustynia to tak naprawdę sawanna – jest tam roślinność krzaczasta i są drzewa. Trawa żółta i sucha, ziemia jasna i twarda. Niedaleko przed wioską Sam rozpoczynają się wydmy. Wyglądają jak zrobione dla turystów i niemal jesteśmy pewni, że właśnie tak jest. Zwały niczym nie porośniętego piachu wyglądają dziwnie i nienaturalnie. Szerokie na kilkaset merów i długie na pewnie ze 2 km. Przy nich dziesiątyki naganiaczy na “camel safari”, do znudzenia. Przy tym oszukują. Mówią, że miasto Sam leży właśnie tutaj (pokazują na oazę) i że dalej nie ma co jechać albo mają znak stopu i mówią, że jazda dalej jest zabroniona bo jest to teren graniczny. Gdy pytam, gdzie są żołnierze, skoro to teren graniczny, szybko zapominają języka angielskiego i mówią, że nie rozumieją. Nie zważamy więc na to i jedziemy dalej. Płacimy tylko raz przy śmiesznej granicy ze sznurka, po 20 rupii, za wjazd na pustynię. Po przejechaniu niewielkiego Sam zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Może to dziwne na pustyni, ale generalnie musieliśmy się ukrywać przed ludźmi. Szukaliśmy jakiejś górki, za którą nie byłoby nas widać z drogi. Sprawdziliśmy czy nic nie jedzie i migiem za górkę. Tam ugotowaliśmy posiłek, rozwiesiliśmy moskitierę na drzewku, rozłożyliśmy maty i poszliśmy spać. Było gorąco, choć w nocy się nieco ochłodziło więc założyłem bluzę. Później podczas snu coś weszło mi na plecy i było dość ciężkie. Po chwili poczułem lekkie ukłucie, jakby od pazura. Pomyślałem, że to taka duża jaszczurka, jaką widzieliśmy uciekającą jak jechaliśmy rowerami po drodze. Rano ślady na piasku potwierdziły tę teorię.

Zaraz na początku drogi przez pustynię pasek od plecaka wkręcił mi się w tylną przerzutkę i zrobił z niej masakrę – cała powyginana. Zdecydowaliśmy się ją usunąć i skrócić łańcuch do 11 oczek. Od tej pory nie mam biegów.

02.12.2011 [marni]
piątek

Budzik wcześnie mnie zrywa. Ubikacja, rozwolnienie i katar. Spię do ok. 6:45, później ide na dach, troszkę zdjęć. O 7 rano wyłączają prąd w mieście. Pakujemy się, suche ciasteczka i cieciorka na śniadanie.
Rozmowy z Michałem, o różnych porach dnia: “Jak chcesz możemy jechać na safari na zachód słońca na wielblądach. Powinno być około 200rupee. Spać jest tu gdzie, więc ja bym spał w namiocie, i jadł to jedzenie co mamy. Możemy się przejechać sami i wrócić. Jest dużo czasu. Musimy się dowiedzieć gdzie jest odbicie na Khuri. Chcesz spać w namiocie czy w wiosce?  No to musimy wyjechać troszkę na odludzie i sie troszkę ukryć. Droga do Khuri, dobra opcja. Musimy się wrócić do Sam.”
Jazda idzie powoli. Robi się coraz cieplej i myślimy o zjechaniu i odpoczynku. Michałowi wkręca się pasek od plecaka w przerzutkę i stoimy. Przerzutka wygląda kiepsko. Idziemy pod drzewo, w cień żeby się ukryć od skwaru. Michał rozbiera przerzutkę, ale nie da się jej naprawić/naprostować. Rozbijamy łańcuch i robimy krótszy żeby można było jechać bez przerzutki. Narzedzie do rozbijania łancucha które dokupiłem w ostatniej chwili się przydaje! Po odpoczynku i złożeniu łańcucha jedziemy dalej. Przed Sam są super wydmy. Nagabuje nas mnóstwo naganiaczy. Kłamią i oszukują. Jedziemy dalej. Dojeżdżamy do Sand dunes – taki dość wąski pas piachu, wydmy. Wygląda OK. Dużo wielbłądów. Robimy fotki i jedziemy do Sam. Mała wioska z takim małym “centrum” – tj. skrzyżowanie i kilka sklepów dla tubylców. żołnierze pokazują nam złą drogę – jedziemy prosto, i później odbijamy w lewo. Na końcu drogi natrafiamy na jakąś taka wioskę. Chyba turyści się tu nie zapuszczają. Wzbudzamy zainteresowanie, jak wszędzie, szczególnie wśród dzieci. Nie żebrają. Biegaja za nami. Jest sympatycznie, bo chyba z autentycznej ciekawości. Musimy się wrócić. Spimy przed skrzyżowaniem. Noc ciepła, początkowo bardzo gorąca. Jasno, przez księżyc. Licznik: 610km.

03.12.2011 [mino]
Pustynia Thar – Sam -> Khuri (40 km)

Nad ranem było już całkiem chłodno. Spakowaliśmy się i jazda póki nie ma skwaru. Jechaliśmy do 11:00 po czym musieliśmy przerwać, ze względu na upał. Po drodze znów śmieszna blokada drogi ze sznurkami i opłata – wstęp do parku narodowego. Pan pokazuje rządowe rozporządzenie i cennik – 160 rupii od osoby. Pokazuje też, że ma rządowe druki, z których jeden idzie dla nas a drugi do rządu. Pytamy go ile będzie bez druków.  Lekko się waha, więc pokazuję na palcach dwójkę, gość kiwa głową, płacimy 200 rupii zamiast 320, pan tłumaczy nam jak dalej jechać i się rozstajemy. Odpoczywamy do 15:30 i choć jeszcze gorąco jedziemy dalej.  Podczas odpoczynku jemy obiad ugotowany przez siebie. Zatrzymuje się też dwóch farmerów na motocyklach (nie jednocześnie), żeby pogadać. Ten drugi nawet podchodzi do nas pod drzewko i najpierw częstuje skrętem a później wyciąga kawałek opium i mi wręcza. Boję się wymiotować po tym, więc odmawiam mimo nalegań. Ostatecznie gość sam łyka ten kawałek i znika w oddali.

Podjeżdżamy do Khuri – mała mieścina gdzie robimy zapas wody, pijemy napoje i jemy ciastka. Zaczynamy wracać w stronę Jaisalmer szukając noclegu. Podobnie jak dzień wcześniej ukrywamy się przed ludźmi. W końcu znajdujemy górkę i wykonujemy wieczorny rytuał, który wygląda tak jak dzień wcześniej. Po drodze chordy dzieciaków, które jak tylko wyczają nas z pola, biegną ile sił w nogach do drogi. Czasem ciężko im zwiać, ale rzadko się zatrzymujemy.

03.12.2011 [marni]
Sobota

Wstaję rano przed wschodem słońca; pewnie przed siódmą; ładny wschód, kolory. Zbieramy się około 8:30 i jedziemy powrotem do Sam. Tam tradycyjny CHAI z lokalnymi mieszkańcami, kupujemy wodę i Onon puree. Z Sam skręcamy i jedziemy w stronę Kauri. Na początku drogi opłata wstępu do parku narodowego. Koszt 160 od głowy. Oferujemy 200 bez rachunku i przechodzi z uśmiechem na twarzy. Bardzo pusta droga. Park pusty. Niewielkie wioski. Pastuszkowie. Robi się skwar, więc rozbijamy się pod drzewem. Próbujemy spać, ale jest ciężko. Próbuję czytać i też nie idzie. Leniuchujemy i jemy zupę. 4.5 godziny bezczynności. Wyruszamy. Próbuję owoc który wygląda jak arbuz. Biały w środku. Bardzo gorzki. Nie da się jeść. Dojeżdżamy do skrzyżowania i jedziemy w stronę Kauri. Mała wioska, kilka sklepów na początku. Bardzo niewielkie zaplecze turystyczne. Brakuje naganiaczy. Piachu trochę. Kobiety noszą wodę na głowach. Modne stroje. Dzieci, dziewczynki bawią się na dość dużym wysypisku śmieci. Kupujemy wodę i ciastka (herbatniki). Jeździmy w poszukiwaniu noclegu. W końcu rozbijamy się 6km od Kauri, na wydmach. W nocy głośne zabawy i hulanki, śpiewy, bębny. Przed spaniem jemy własne jedzenie. Nie mam apetytu i coś mnie bierze w żolądku. Aha, widzieliśmy też po drodze zwłoki dość dużego węża. Spijmy dobrze, ale noc bardzo zimna. Michał wstaje i rozkłada śpiwór na nas. Licznik: 656km

 

04.12.2011 [mino]
Pustynia TharKhuri -> Jaisalmer (40 km)

Ta noc była zimniejsza niż poprzednia. W nocy wyciągnąłem śpiwór i nas nakryłem – od razu lepiej. To wystarczyło by spać pod gołym niebem, choć zastanawiam się czy to był dobry pomysł, skoro występują tutaj skorpiony. Jednak tym razem żadne zwierzę do nas nie trafiło. Zwinęliśmy się i w drogę. Jazda zajęła nam do 12:00 z czego ostatnia godzina to już niezły skwar. Po drodze widzieliśmy martwego węża. Akurat przechodził jakiś gość, więc zapytaliśmy go czy ten wąż jest jadowity – powiedział, że tak. Na szczęście nie spotkaliśmy się z takim w nocy. Lepiej dla nas, bo spaliśmy pod gołym niebem i na ziemi, bez żadnego podwyższenia. W nocy na początku było bardzo jasno bo świecił półksiężyc. Później w nocy już księżyca nie było, więc pojawiło się bardzo gwieździste niebo.

W Jaisalmer byliśmy o 12:00. Zjedliśmy po samosie i trochę się napiliśmy, bo byliśmy odwodnieni. Podroczyliśmy się też trochę z dziewczynkami, które chciały od nas wydębić albo prezenty albo “ten rupies”. Odnosze wrażenie, że zwrot “tren rupies” i wystawianie ręki po pieniądze traktowane jest tu przez dzieci jak synonim przywitania się z białym człowiekiem. Oczywiście po tym poznajemy, że biali bywają w tych regionach. W innych dzieciaki krzyczą “hi” albo “bye”.

Zdecydowaliśmy się wyjechać na ostatnie kilka dni pobytu w Indiach w jeszcze inne miejsce. Udaliśmy się na dworzec autobusowy. Chwila namysłu i decyzja, że jedziemy do świętego miasta Varanasi. Do Delhi bilet 1750 rupii i 18h jazdy. Dalej do Varanasi dopiero z Delhi – tam się wszystkiego dowiemy. Zobaczymy. Na dworcu koleś sprzedał nam bilety i zapytał co z rowerami. Powiedzieliśmy, że spakujemy to toreb. Kiwnął głową, że ok. Jak przyszło jednak do pakowania toreb do autobusu, konduktor, który przyjechał razem z autobusem, kazał nam zapłacić za rowery dodatkowo. My uparliśmy się, że nie ma mowy i wybuchła afera na cały dworzec. Gość w kasie też ostatecznie powiedział, że mamy zapłacić, choć wcześniej słowa o rowerach nie mówił, pomimo iż je widział. Kazaliśmy im pokazać dokument, w którym jest napisane o dopłacie za rowery. Nie mieli. Powiedzieli, że taki dokument jest w Jodpurze (mieliśmy tamtędy przejeżdżać). Powiedzieliśmy, że jak nam pokażą dokument, to wtedy zapłacimy. Tymczasem załadowaliśmy się do autokaru, usiedliśmy na swoich miejscach i czekaliśmy aż odjadą. Oczywiście w Jodpur żadnego cennika żeśmy nie zobaczyli i tym samym dojechaliśmy do Jaipuru. Tam konduktor wezwał Mariusza do jakiegoś biuragdzie z kolei gość wyliczył nadbagaż – 200 rupii. Konduktor wcześniej chciał od nas wyłudzić 1750 rupii, więc chciał nas ostro orypać. Co najciekawsze po wyliczeniu tej kwoty stwierdzili, że nawet jej nie musimy już płacić. Tym samym nasz duży sukces, pomimo, iż jatka na stacji była ostra. Konduktor to straszny pieniacz, darł pysk strasznie, ale my obstawaliśmy przy swoim. Na początku pobytu dalibyśmy się zrobić od ręki, ale dwadzieścia kilka dni w Indiach uczy, że tu rację ma silniejszy – nie ma innych zasad.

04.12.2011 [marni]
Niedziela

Wstaję około 7:30, śłońce już wstało. Na śniadanie tylko ciastka i Fanta. Pakujemy się i jazda. Kilka zdjęć. Slady jaszczurek. Wyjeżdżamy ok 9. Spokojne tempo, stabilnie robimy kilometry. Jaisalmer wyłania się ładnie z pustyni. Niesamowity widok. Kręci mnie coś w żołądku. Mimo upału kontynuujemy dłużej niż w poprzednie dni. Do Jaisalmer dojeżdżamy około południa. Ostry skwar. Koniec wody. Na targowisku kupujemy samosy i onion puri. Jemy na schodach, przy targowisku. Napoje. Gadamy troszkę z dziewczynkami które koniecznie chcą żebyśmy dali im pieniądze albo prezent. Długopis okazuje się bardzo dobrym prezentem – szczytem marzeń dziewczynki. No, ale zegarek, butelka, cokolwiek też by się sprawdziły, wg opowiadań dziewczynki. Fajnie sie siedzi i odpoczywa w “cywilizacji”. Kupujemy zielony groszek, taki świeży. Jedziemy na ananasowe lassi za 25. Super, ale ostro kręci mnie w żołądku. Pierwsza kupa przy drodze. Jestem chory. Jedziemy na dworzec, kupujemy bilet. Trochę kłopot żeby się dogadać jeżeli chodzi o miejscówki. Wpierw dostajemy 3 i 4, później 31 i 32. Rowery jak będą spakowane w torbie to wg kasjera OK. Jadę ostatni raz na miasto. Napoje. Woda. Ciastka. Później Michał jedzie. Pakuję rower. Wszystko gotowe. Podjeżdża autobus. Konduktor jakiś niezły awanturnik. Mamy wyjechać o 17:00. Ale sprawy się przeciągają. Gość upiera się że mamy robić dodatkowe opłaty za rowery – tyle samo co za osobę. My się upieramy że nię będziemy płacić. Rozważamy łapówkę, ale w końcu dogadujemy się że pojedziemy do Jodhpur i tam wyjaśnimy sprawę opłat. Jazda ok, choć po drodze troszkę przygód – jakieś małe kraksy, itd. Boimy się żeby nam nie wyjeli rowerów z luku na przystankach. W Jodhpur osoba odpowiedzialna za biuro wyjaśnia nam że za rower płaci sie 12.5% ceny za bilet. No to jest luzik – w porównaniu z wołanym wcześniej 100%. Mamy zapłacić w Jaipur. Po drodze robię kupę i odwiedzam toalety (albo miejsca gdzie kiedyś w przyszłości toalety mogą zostać wybudowane) na każdym przystanku. Bardzo kiepsko się czuję. Na niektorych przystankach muszę iść dwa razy. W Jaipur jesteśmy przed 6 rano. Po wyjaśnieniu sprawy opłat zmieniamy autobus. Wyjazd w kolejną część podróży o 6:30. Spotykamy tych samych ludzi którzy jechali z nami do Jaisalmer. Dwóch francuzów. Trochę gadamy. W Delhi na dworcu jesteśmy o 13:00.  Licznik: 710.

05.12.2011 [mino]
Delhi

Jechaliśmy do Delhi całą noc. Mariusz już poprzedniego dnia miał poważniejsze niż zwykle kłopoty żołądkowe. No i niestety trafiło na podróż. Z każdego postoju, że tak powiem, korzystał pełnymi garściami. Od teraz zna wszystkie krzaki i toalety na trasie do stolicy. Wyciągnąłem z głównego bagażu apteczkę i dałem mu smektę. Przestało mu jeździć po żołądku ale biegunka ciągle się utrzymywała.

W Delhi byliśmy 2h po czasie i do tego na przystanku Radżastańskich Linii Autobusowych. Zdziwienie. Stąd żadnych busów do Varanasi. Złożyłem rower i pojechałem poszukać Internetu. Udało się w lekko ponad godzinę. Okazało się, że do Varanasi dostać się nie jest łatwo a czas podróży przewyższa czas jaki spędzilibyśmy na miejscu. Zrezygnowaliśmy z żalem z naszych planów, Mariusz złożył swój rower i pojechaliśmy w dobrze nam już znaną dzielnicę New Delhi. Mnóstwo tam hoteli i jedzenia. Znaleźliśmy hotel za 1000 rupii i poszliśmy coś zjeść. Wpadliśmy na thali za 80 rupii za sztukę. Mariusz był tak głodny, że odpuścił plany jedzenia wyłącznie chapati i wciągnął cały obiad. Poszwędaliśmy się po ciemnych uliczkach, kupiłem sobie lokalne piwo za 65 rupii butelka (650 ml) i poszliśmy do pokoju. W pokoju TV a w nim “Siedem lat w Tybecie” – na czasie. Niestety co jakiś czas brak było sygnału albo prądu. Wypiłem piwko i poszliśmy spać.

05.12.2011 [marni]
Poniedziałek

Poranek w autobusie. Dostajemy sie na dworzec w Delhi o 13:00. Tylko na stacji Rajastan, a nie na głównym. Troszkę kiepsko, bo do końca nie wiemy gdzie jesteśmy, no i z tego dworca nie ma żadnych autobusów poza Rajastan. A my chcielibyśmy dostać się do Varanasi. Ciągle dokucza mi rozwolnienie. Michał składa swój rower i jedzie na miasto. Ja czekam na dworcu. Uzupełniam notatki i czytam. Jestem nieźle brudny i śmierdzę. 20 godzin w podróży w autobusie zrobiło swoje. Michał wraca. Kiepsko. Do Varanasi nie ma bezpośrednich autobusów. Pociągów też nie ma – wszystko już porezerwowane na dziś i jutro. No trudno, składamy rowery i jedziemy na Gupta Rd, na stare śmieci. Zaczynamy szukać i dość szybko bierzemy Peace Place za 1000. Warunki całkiem niezłe ale nie ma ciepłej wody. Idziemy jeść na miasto. Dobre miejsce, lokalne, chłopak z Thali za 80. Przeglądamy TV – kilka programów. Na jednym leci ”7 lat w Tybecie”, trochę oglądamy. Idziemy spać. Żołądek wygląda na wyleczony.

Licznik: 730km.

06.12.2011 [mino]
Delhi

Rano śniadanie z lokalsami – 50 rupii za dwóch – mega sukces jak na Delhi i turystyczną dzielnicę. Później masala chaj za 12 rupii, ale najgorsza jaką piliśmy. Zapytaliśmy zapoznanego chwilę wcześniej hindusa jakie tam są przyprawy. powiedział, że cukier, kardamon i czarny pieprz. pewnie coś jeszcze, ale już nie pamiętał.

Wczoraj w hotelu, przy meldowaniu powiedziano nam, że od 4 w nocy do 2 po południu jest ciepła woda. Wróciliśmy dopiero co z pustyni więc nam na tym zależało. Czekaliśmy więc z kąpielą do rana, kiedy to okazało się, że ciepłej wody nie ma. Musieliśmy wziąć prysznic w lodowatej, bo kąpiel była już konieczna. Przy wymeldowywaniu mówię gościowi, żeby pokazał mi tę ciepłą wodę w pokoju, o której wspominał. Wysłał boja hotelowego. Ten odkręca kran i mi pokazuje – zimną wodę. Wracam na recepcję i skumulowane w ciągu ostatnich kilku dni emocje dają o sobie znać. Wyzywam gościa od kłamców i oszustów. Pytam go, czy jest rasistą, że oszukuje białych. Ten rypie boja po hindusku i mówi mi, że zaraz mi pokaże ciepłą wodę (miał zamiar ją dopiero włączyć). Mnie jednak już starczy tej farsy. Rzucam mu klucze na zeszyt (w którym chyba miałem się podpisać), mówię mu najpopularniejsze przekleństwo po angielsku, kopię nogą w ścianę i wychodzę. Przyznam, że trochę ze mnie zeszło i trochę mnie poniosło. Ale poczucie ciągłego oszukiwania musiało się tak kiedyś skończyć.

Po śniadaniu wpadliśmy do kafejki internetowej (20 rupii za 1h) i obczailiśmy w sieci tybetańską dzielnicę Delhi. Powiedziała mi o niej amerykanka spotkana w Jaisalmer, twierdząc że dzielnica jest bardzo fajna i że zawsze się tam zatrzymuje będąc w Delhi. Pomyśleliśmy więc, że warto ją zwiedzić. Najpierw jednak Mariusz musi sobie załatwić bilet kolejowy do Bombaju, więc ja właśnie siedzę na dworcu i uzupełniam dziennik.

Bilet udało się załatwić – 1500 rupii w ekspresie, ale jest to bilet najniższej klasy. Udaliśmy się więc do “Tibetan camp” – małej dzielnicy uchodźców tybetańskich. Po drodze mijaliśmy dzielnicę “Old Delhi”. Straszny syf, biali chyba się tam zbytnio nie zapuszczają. New Delhi wyglądało słabo, ale jak zobaczyliśmy “old” to “new” zyskało na wartości. W samym miasteczku tybetańskim spotkaliśmy jednak dwóch białych – Niemcy. Studiują buddyzm na lokalnym uniwersytecie w instytucie buddyzmu. Powiedzieli, że sam instytut to bardzo ciekawe miejsce warte zobaczenia.

Zjedliśmy i pojechaliśmy na Connaught place. Niestety tamtejszy “guest house” zawołał 3500 rupii za noc, więc wypłaciłem kasę w ATM (moja kartaq zadziałałą tylko w Central Bank of India – pozostałe banki nie chciały mi wypłacić – “transaction declined”) i pojechaliśmy do New Delhi na stare śmieci (można by rzec dosłownie). tym razem wyhaczyliśmy nocleg przy Bazaar Road – taki jakiś główniejszy deptak, pełno białych turystów. W jednym hotelu gość chciał 1500 rupii i miał nawet to napisane w wydrukowanym cenniku. Powiedziałem, że mogę dać 2000 rupii za dwie noce. Zgodził się, więc poszedłem do Mariusza obgadać temat. Mimo zniżki postanowiliśmy poszukać czegoś jeszcze tańszego. Trafiliśmy na mega budżetowe lokum, bez ciepłej wody, z brudną pościelą i karaluchami. Udało się wytargować 1300 rupii za 3 noce. Poszliśmy spać.

06.12.2011 [marni]
Wtorek

Od rana wstajemy i idziemy na śniadanie na ulicy. Chana Masal, puri, super jedzenie. 50 od osoby. Spotykamy kolesia z Mumbaju. Trochę gadamy. Opowiada że plucie na ulicy w Mumbaju jest nielegalne – można dostać mandat. Po śniadaniu spacer, kupuję kartę do aparatu, później kafejka internetowa, email do pracy i do Uli. Zrywamy się z hotelu o 12:00 w południe. Michał opieprza gościa na recepcji za to że nas okłamał. Jedziemy na stację kolejową, kupuję sobie bilet do Mumbaju. Trochę czasu schodzi. Jedziemy rowerami do Tybetańskiej dzielnicy Manjo Ku Tila. Nie błądzimy zbytnio, ale i tak schodzi cały dzień. Olbrzymie korki, wąskie uliczki, markety. Jemy kolację w tybetańskiej restauracji, długo trzeba czekać i jedzenie takie proste. Ale atmosfera fajna, rodzinna, i plac w tej dzielnicy bardzo przyjemny. Dużo mnichów. Spotykamy Niemców którzy studiują buddyzm, i śpią w jakimś schronisku w Delhi.

Jedziemy w stronę Rajiv Chowk szukać hotelu. Jest późno. Gubimy drogę, jeździmy po Delhi po ciemku (co graniczy z zapędamy samobójczymi!). W końcu docieramy do Rajiv Chowk. Michał znajduje bankomat i wybiera pieniądze. Pyta się w Guest Lodge, jest bardzo ładnie, ale bardzo drogo. Jedziemy na Bazaar Rd. Jeden hotel za 1000. Michał spotyka Polaków, trochę gada. Ja sprawdzam jedno miejsce za 450. Kiepskie warunki ale bardzo tanio. Decydujemy się wziąść na 3 noce. Dużo biurokracji, nie ma ciepłej wody. Są za to dość duże i dość dużo karaluchów. Idziemy na miasto coś zjeść. Ten sam chłopak co noc wcześniej. 80 od osoby. Dobre jedzenie. Wracamy. Hotel taki prymitywny, ale właściciel wydaje się uczciwy. Szkoda że taki syf. Idziemy spać.

Licznik: 764km.

07.12.2011 [mino]
Delhi -> Haridwar -> Chilla -> Haridwar -> Delhi

Postanowiliśmy pojechać do Rajaji National Park – parku narodowego oddalonego o 200km od Delhi. Wstaliśmy o 4:20 rano i poszliśmy na metro. Pierwszy raz wzięliśmy rikszę. Dość dziwne uczucie, jak ktoś za ciebie pedałuje, szczególnie że jest to dziadek. Umówiliśmy się z nim na 20 rupii za trasę ok. 2km ale jak nas dowiózł to ostatecznie wybłagał u nas 30.

Metro otwierają o 5:00 rano ale kasy biletowe o 6:00, więc zasadniczo przez tę godzinę i tak za bardzo nie pojeździsz. Trochę czekaliśmy gdy nagle zawołał nas koleś z informacji i ok. 5:30 sprzedał nam żetony na przejazd. Żetony kosztowały 32 rupie i tyle właśnie chciał. Dałem mu 100 rupii po czym poprosił mnie o drobne. Powiedziałem, że mam tylko 22 rupie w drobnych, po czym on odparł, że ok. W Indiach wszystko jest możliwe. Metrem dojechaliśmy do Anand Vihar Interstate Bus Station Terminal i stamtąd prywatnym autobusem do Haridwar. Płaciliśmy konduktorowi już w autobusie. Cena to 138 rupii za osobę. Dałem mu 500 za nas dwóch, gość zwinął kasę i zniknął na dłuższy czas. Wstałem więc z miejsca i poszedłem do niego po resztę kasy. Rżnął głupa, coś pokrętnie tłumaczył, ale odpuścił pod naciskiem i ostatecznie oddał nam 220 rupii.

Grubo po 12:00 byliśmy na miejscu. Wciągnęliśmy thali na ulicyza 40 rupii i poszliśmy do informacji turystycznej. Jak zwykle była absolutnie niepomocna i jedyne, czego żeśmy się dowiedzieli, to to, żeby jechać do Chilla i tam się wszystkiego dowiemy. We wszystkich rządowych informacjach, czy to turystycznych czy kolejowych czy autobusowych siedzą ludzie ze słabym angielskim lub jego brakiem i nie wykazują jakiejkolwiek chęci pomocy. Jakby siedzieli tam z a karę. Autentycznie.

Wzięliśmy riksze motorową (tuk-tuka) i za 300 rupii dostaliśmy się do Chilla. Po drodze dodatkowa opłata 60 rupii za wjazd do parku narodowego. Na miejscy rządowa recepcja , pan szybko podlicza nasze “jungle safari” i wychodzi 3050 rupii. Mówię mu, że te 50 rupii to już mógłby sobie darować, na co on odpowiada, że to 50 rupii to jest jego herbata. Tak czy inaczej cała kwota obejmuje jeep’a, przewodnika i “inne opłaty parkowe”. Niestety park można zwiedzić tylko w ten sposób. Nie ma możliwości chodzić po nim samemu. Zresztą byśmy się chyba nie zdecydowali sądząc po gatunkach zwierząt, jakie tu występują.

Jedziemy. W jeepie 4 osoby – kierowca, przewodnik no i my w dwójkę. Jak się okazało, przewodnik nie jest zbytnio od opowiadania a raczej od wypatrywania zwierzyny. Może to i nawet lepiej. W parku chcieliśmy zobaczyć tygrysy, lamparty i słonie. Tego ostatniego nawet udało się przez moment zobaczyć. Niestety z innej zwierzyny to widzieliśmy tylko jelenie, sarny, dziki, małpy i różne ptactwo (np. pawie). Całość przejażdżki trwała ok. 3h

Przez ten czas pan z tuk-tuka czekał na nas, żeby za 300 rupii odwieźć nas spowrotem do Haridwar. Tam wskoczyliśmy w pierwszy lepszy autobus do Delhi (podobno do stolicy odjeżdżają stąd autobusy co 10 minut) i za 140 rupii od osoby pomknęliśmy do hotelu. Pomknęliśmy dosłownie. Jazda nocą z tym narwanym kierowcą to było gigantyczne przeżycie samo w sobie. Mariusz wtedy ukłuł stwierdzenie, że normalnie w Indiach cieszysz się gdy przeżyjesz tam każdy kolejny dzień. Podczas jazdy autobusem między miastami cieszysz się, że przeżyłeś każdą kolejną minutę.

Za 200 rupii dojechaliśmy tuk-tukiem do hotelu. Poszliśmy spać o 1 w nocy. To był długi, 21h dzień pełen wrażeń.

07.12.2011 [marni]

Sroda

Zrywamy się bardzo wcześnie, o 4:30. Rano okazuje się że drzwi od pokoju bardzo łatwo otworzyć z zewnątrz (nawet jak są zamknięte kłądką!).  Zamykamy pokój zapięciem od roweru. Łapiemy rowerową rykszę na Rajiv Chowk Metro. 30 za pedałowanie przez 10min do metra. Metro otwiera się o 5 rano, ale nie ma nikogo żeby nam sprzedał bilet. Porażka. W końcu tuż przed przyjazdem pierwszego pociągu gościu na kasie sprzedaje nam bilet. Pociąg. Przesiadki. Toaleta. Dojeżdżamy do Anand Vihar i dość łatwo i szybko łapiemy autobus do  Hardiwar. Kierowca chce nam sprzedać bilet w obie strony, ale Michał wymusza żeby nam sprzedał tylko w jedną stronę. 138 rupee w jedną stronę. Długa jazda – bardzo ekscytująca. Na miejscu jesteśmy około 12:30. Po drodze troszkę postojów, troszkę spania. Na miejscu jemy dobre thali za 40 od osoby. Z dokładkami chapati. Super. Idziemy do biura informacji turystycznej. Ja odwiedzam toaletę. Żołądek ciągle troche dokucza. Pan w biurze niezbyt pomocny. Idziemy w stronę miasta. Kupujemy orzeszki ziemne prażone, dobre. Łapiemy rykszę motocyklową do Chilla za 300. Plus 60 za “forest tax”, przy wjeździe do parku. Przy wjeździe do parku widzimy też słonia. Na granicy parku już w pełni zorganizowana operacja turystyczna. Jeep kosztuje 1050, 300 rupee za przewodnika, 600 opłata parkowa od osoby. No i 500 kosztuje wjazd jeep’a do parku. Bierzemy i jedziemy na safari. 3 godziny jeżdżenia jeep’em po parku. Małby (baboons), sarny, jelenie, papużki, dziki, pawie, itd. Zero tygrysów i słoni. Wracamy do miasta rykszą z tym samym gostkiem za 300 – czekał na nas. Piękny zachód słońca. Rzeka, mosty. Malowniczo. Jazda autobusem spowrotem. Wyruszamy około 17:00, w Delhi jesteśmy o 23:30. Jazda ostra, kierowca jedzie bardziej agresywnie (nawet na hinduskie jeżdżenie). Z dworca łapiemy autobus G-23 do Kashmere Gate za 15 i później ryksze za 200 do Bazaar Rd. W hotelu jesteśmy o 1. Długi, pełny wrażeń dzień. Idziemy spać.


08.12.2011 [mino]
Delhi

Od rana śniadanie – puri z sosen za 10 rupii od osoby – rekord. Byliśmy jednak po tym trochę głodni, więc zjedliśmy jeszcze full zestaw z chapati za 65 rupii od osoby. Później pokręciliśmy się trochę po mieście i do hotelu. Chwila wytchnienia i znów na miasto, tym razem porobić ostatnie pamiątkowe zakupy. Byliśmy twardzi jeśli chodzi o ceny. Udało się też trafiać do sklepów, które były bardziej dla lokalsów niż dla turystów. Teraz na przykładzie chociażby figurek do postawienia i ich cen wiedzieliśmy ile wcześniej w Leh za nie przepłaciłem.  Opłaca się jednak kupować je w Delhi i to w sklepie z dewocjonaliami, będzie najtaniej. Ostatniego dnia ostro się targowałem i byłem zadowolony z postępu, jaki poczyniłem przez miesiąc pobytu tutaj.

Późnym popołudniem wybraliśmy się w miejsce modlitw muzułmanów, gdzie boso obeszliśmy spory obszar świętych korytarzy i budynków. Były stragany z dewocjonaliami, czapeczkami, kwiatami czy kadzidełkami. Były też śpiewy.Ogólnie bardzo tłoczno, ale widać było po ludziach sporo emocji. Znów coś innego. Na ulicach nie widać emocji. To co mnie najbardziej dziwi, nie widać ich również wśród par. Jakby obcy sobie ludzie. Pewnie jest to wynikiem małżeństw aranżowanych. Ci co w nich są nie są pewnie za szczęśliwi a ci co dopiero w nich będą wiedzą, że i tak nie ma teraz co szukać drugiej połówki. Skutkuje to brakiem “chemii” między płciami przeciwnymi. Nie ma tu zbytnio “uganiania” się za dziewczynami a przynajmniej nie zauważam tego na ulicy.

Wróciliśmy do pokoju, przegrupowanie bagaży i podróż metrem na lotnisko – 80 rupii od osoby ze stacji New Delhi. Przed lotniskiem krótkie podsumowanie podróży z Mariuszem i rozstanie – przed nim jeszcze 3 dni w tym piekle. Ja teraz czekam na wylot do domu i Kasi. To już koniec dziennika. Teraz nic już mnie nie zaskoczy, co warto będzie opisać. Opuszczam Indie. Siebie tu nie zostawiam ale one we mnie coś z pewnością. Znów jestem nieco innym człowiekiem.

08.12.2011 [marni]
Czwartek

Pobudka o 8:00, uzupełniamy notatki. Idziemy na śniadanie na miasto. Puri z channa masala za 20. Tanio, ale troszkę mało. Po śniadaniu idziemy na miasto poszukać drugiego śniadania. Jemy przy starym miejscu na rogu głównej ulicy i odbicia w prawo (plecy do dworca). 65 rupee od głowy – drogawo, ale super żarcie i nielimitowane dokładki. Później spacer, papaja z solą. Robimy zakupy, prezenty. Torby po 150, szal 300, i te męskie szale/narzuty po 300. Wracamy w stronę hotelu. 32GB usb memory stick za 200 przy dworcu (później okazuje się że nie działa – pewnie darmowy odrzuc z produkcji). Znowu na zakupy. Michał kupuje skrzyneczkę dla Izy. Kupujemy picie, hotel, krótki sen. Jedziemy na Khan Market. Okazuje się że to taka bogata dzielnica, z super-drogimi sklepami i strażnikami. Wypłacamy kasę tylko, i z buta idziemy do Hazrat XXXXX Daragh. Mimo że dokładnie nie wiemy jak tam dojść i gdzie jesteśmy, znajdujemy to miejsce dość szybko. Do świątyni trzeba wchodzić na boso i naganiacze przed wejściem starają się wcisnąć kwiaty i specjalne czapki na głowę. No i oczywiście oferują płatne pilnowanie butów. Spacer po labiryncie korytarzy. Dużo ludzi prosi o pieniądze, i dużo żebraków. Dużo “świętych” ludzi, w strojach. Komnaty modlitw, no i w samym centrum grobowiec. Nie wchodzimy do świętych miejsc. Słuchamy śpiewów, i trochę nagrywamy. Przed świątynią robimy sobie przerwę i jemy dobre jedzenie. Dwa dania i chleb roti. Nasz pierwszy – świeżo upieczone roti nam bardzo smakuje. Jedzenie i chai za 150. Jedziemy za 40 na stację metra Nizamudin. Wracamy w tłoku do hotelu. Michał pakuje swój plecak a ja się obijam. Wieczorem plecak na rower, i jedziemy na stacje. Bez problemu omijamy kontrolę bagaży i żołnierzy i przez stację dostajemy się do stacji metra. Tam dopiero pakujemy Michała rower. Zapomnieliśmy kluczy ale jakoś się udaje wszystko rozmontować. We dwójkę jeden rower – nie jest źle. Ładujemy się na metro i przed północą jesteśmy na lotnisku. Od wyjścia z hotelu dostanie się na lotnisko zajeło nam 2 godz. Ostatnie pożegnanie z Michałem. Po rozstaniu płaczę. Zostawiam Michała o 0:30, i już nie mam pociągu spowrotem. Łapię autobus, za 75 do stacji New Delhi. Autobus ma napisane “Kashmere Gate” ale z terminala T3 jedzie przez Domestic, C Place i New Delhi Railway. Spoko – wysiadam prze Railway, i o 1:40 jestem w hotelu. Idę spać. Nie mogę zasnąć.

09.12.2011 [mino]
epilog

Przeszedłem się po sklepach na lotnisku – są dość ciekawe. Zobaczyć można na przykład zegarki za 1000$, czyli mniej więcej tyle ile kosztował mnie miesięczny pobyt w Indiach. Mógłbym mieć taki zegarek, ale nie mam. Wolałem siedzieć miesiąc tutaj, przeklinać, śmiać się, czuć zapach jedzenia i moczu, często nawet jednocześnie. To już za mną, minęło. Zegarek pewnie posłużyłby dłużej. Jest jednak pewien minus. Zegarek można łatwo stracić, tego miesiąca tutaj niełatwo będzie można wymazać z pamięci. Nie sposób go też będzie pomijać w każdej decyzji jaką będę podejmował od teraz. W każdej z nich będzie promil tego miesiąca. Chyba więc ten miesiąc będzie mi służył dłużej niż najtrwalszy zegarek. I o to pewnie chodzi w podróżowaniu. Nie jest to wyłącznie czas gdzieś spędzony. Jest to też, a może przede wszystkim, to, co następuje później. Top tak naprawdę początek czegoś nowego. Tak jak maraton. Warto chyba robić takie rzeczy, to pewnego rodzaju inwestycja. To decyzja, której skutki będą się ciągnąć długie lata.

Jest tu też sklep “India Explore” czy coś takiego. Taki “bardzo indyjski” sklep. Są tu te wszystkie rzeczy, które widzieliśmy na bazarach i w sklepikach. Często widzieliśmy, jak są wytwarzane na ulicy. Tutaj pięknie zapakowane, bez syfu miasta i naganiaczy. Wszystko czyste i pachnące. Jedyne co śmierdzi to cena. Za szal z pashminy, za który zdzierali z nas w Leh 800 rupii a w Delhi można było kupić za 500 rupii, tutaj liczą sobie 8500. Sklep idealnie wpasowuje się w “czyste zwiedzanie Indii”. Bo można w miarę miło je zwiedzić zza okna autokaru i hotelu. Kraj jest na to przygotowany. Pytanie tylko, czy się chce zobaczyć to, co się chce, czy też jedzie się zobaczyć to, co jest. To dwie różne drogi. Żadna z nich nie jest lepsza czy gorsza. Po prostu każdy wybiera to, co mu odpowiada. My wybraliśmy brutalną prawdę, czyli to co jest. Dlatego też na lotnisku nie bardzo zdziwił mnie fakt, że w mega ekskluzywnym sklepie wisiał naszyjnik (sądząc po nalocie – srebrny) za ponad 1000$, który miał ciemne naloty, jakby nie był przecierany od miesięcy. Wszystko w super szklanej, pięknie jasno oświetlonej gablotce. Ja już wiem dlaczego tak jest. Hinduskie poczucie estetyki jest zgoła odmienne od europejskiego. Dlatego też nie pokusiłbym się spać w 5 gwiazdkowym hotelu za 22000 rupii (ponoć są takie), bo dostałbym luksus w wydaniu hinduskim a nie takim, jak rozumie go Europejczyk. Wolę spać z karaluchami za 400 rupii za noc i wiedzieć, że mam to za co płacę. Co prawda boję się teraz wnieść po powrocie plecak do domu, żeby jakiś robal nie rozprzestrzenił mi się po wnętrzu. Myślę, żeby wypakować wszystkie rzeczy w garażu i stamtąd po dokładnych oględzinach wnieść je prosto do pralki – wszystkie, łącznie z butami i plecakiem. Chcę pozbyć się w końcu całego brudu z rzeczy, ciała i z wnętrza ciała. Nawdychaliśmy się tyle kurzu i smogu miasta, że cały czas pokaszluję. Zrzucenie z ciała wszystkich toksyn zajmie pewnie z dobry miesiąc. Tym bardziej, że ciągle jeszcze biorę Malaron, chemię na malarię. Na szczęście znoszę ją super – nie zauważyłem u siebie żadnych skutków ubocznych, szeroko opisywanych w ulotce.

Straty. Wiadomo, muszą być:
- opaska na rękę niebieska, od Kasi (spadała chyba na ulicy przy zdejmowaniu koszulki, na szczęście miałem backup)
- dekielek od obiektywu 52mm (spadł gdzieś podczas jazdy rowerem)
- przerzutka tylna (wkręcił się w nią pasek od plecaka i cała się powyginała – wyrzuciłem i skróciliśmy łańcuch)
- dwie dziurawe dętki (w tym jeden “snake” – wpadłem w dziurę gdy pociskaliśmy za traktorem po autostradzie)
- Mariusza czapka z daszkiem (zostawiona w autobusie)

Koniec!

Dziennik z wprawy do Indii