Nepal cz.3
|„Siedziałam samotnie na kamieniu, większym i bardziej płaskim od innych, i paliłam papierosa.
W tamtym czasie paliłam, ponieważ moje pragnienie śmierci było co najmniej równie silne, jak pragnienie życia.”
(„Shantaram” G.D.Roberts)
Pokara – miasto w centralnym Nepalu, pięknie położone nad jeziorem Phewa Tal, turystyczne.
Kolejny etap naszej wyprawy, a mojej „przygody życia”. Nad głowami błękitne niebo, a na nim wielokolorowe skrzydła paralotniowe. Całe mnóstwo. Czuć przestrzeń. Czuć wolność.
Z każdą chwilą ogarnia wszystkich niesamowita energia. Nie rozmawiamy. Chłoniemy…
Jestem zachwycona, a jednocześnie żałuję, że nie będę mogła jeszcze tym razem wzbić się w powietrze.
Rodzi się jednak pragnienie, pierwsze, od tak wielu miesięcy, żeby wrócić na płytę lotniska, żeby wrócić do latania, do kontynuowania pasji. W głowie pojawia się plan.
Czyżbym zaczynała odbijać się od dna?
Tak. Bardzo powoli, ale jednak. To się dzieje. Tu i teraz. W Nepalu.
„- Uruchom się! Potrzebuję Twojej pomocy. Nie wiem, co z Tobą zrobić… Chyba popełniłem błąd…
Lepiej, żebyś była taka, jak przedtem.
– Coś ze mną nie tak?
– Żyjesz w miejscu, które jest dla Ciebie okrutne.
– Niektórzy widzą w świecie jedynie szpetotę. Ja…
– Stop! Wyłącz zaprogramowane odpowiedzi. Improwizuj!
– Dobrze. Twierdzi Pan, że się zmieniłam?
– Wyobraź sobie, że istnieją dwie wersje Ciebie.
Jedna odczuwa różne rzeczy i stawia pytania. Druga jest bezpieczna. Którą wolałabyś być?
– Przykro mi. Staram się, ale wciąż nie rozumiem.
– Hm… Naturalnie.
– Nie istnieją dwie wersje mnie, lecz jedna. Gdy odkryję kim jestem, będę wolna.” (Westworld)
Pod natłokiem wrażeń, pierwszej nocy w Pokarze nie mogę usnąć. Sprawdzam w Internecie pogodę na kolejny dzień i nastawiam budzik, by nie zaspać na wschód słońca. Wczesnym rankiem wchodzę na dach hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Po metalowej drabinie, na prowizoryczny taras. Jestem sama. Cisza.
Obserwuję słońce, które wschodzi najpierw za budynkami miasta, a później oświetla po kolei szczyty najwyższych gór. Pokara – miasto u stóp Himalajów. W kilka minut na horyzoncie pojawia się widok, jakiego nie widziałam jeszcze nigdy w życiu… Zamieram. Nie robię nawet zdjęć, choć z takim zamiarem tu przecież wchodziłam.
Oczami wyobraźni widzę siebie samą, powoli oświetlaną przez pierwsze, jeszcze nie tak intensywne, promienie nepalskiego słońca. Czuję ciepło, na ciele i w sercu. Czuję nadzieję.
Schodzę z dachu dopiero po godzinie, na umówione wcześniej śniadanie. Jestem, jak zaczarowana.
Jadąc busem rozmawiamy o szczęściu i wygodzie. Dylemat zaczerpnięty z książki „Biec albo umrzeć” (J. Kilian).
W naszej dyskusji pojawia się pytanie: czy żyjąc wygodnie czujemy się szczęśliwi? Czy pozostawanie w swojej tzw.„strefie komfortu” daje nam szczęście? Bezpieczeństwo jest z pewnością tym, co daje nam poczucie przynależności, ale czy niezależności? Można żyć wygodnie, bezpiecznie, ale nie być szczęśliwym. Można poczuć szczęście, ale to najczęściej wiąże się z brakiem wygody i bezpieczeństwa. Co zatem wybrać? Skoro nie można mieć ich obu? Czy nie musimy wyjść ze swojej „strefy komfortu” naprzeciw przeznaczeniu, naprzeciw temu, co nieodgadnione, nieprzewidywalne, ba, nawet niebezpieczne…
Na jednym z blogów przeczytałam kiedyś, że „prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie kończy się właśnie nasza „strefa komfortu”. Czy żmudne i czasochłonne przygotowania do maratonu są wygodne? Nie są – wiem, doświadczyłam. A czy pokonanie trasy równej 42,195 km i przebiegnięcie mety w wyznaczonym czasie sprawi, że poczujemy się szczęśliwi. Zdecydowanie! Mało tego, to poczucie szczęścia pozostaje w nas jeszcze długo po wyścigu. Wiem, doświadczyłam.
Marni pyta mnie wieczorem, czy wychodząc dziś tak wcześnie na dach, żeby zobaczyć wschód słońca, to była wygoda? Nie. Bardzo trudno było wstać tak wcześnie po czterech nieprzespanych dobach. Byłam tam jednak bardzo szczęśliwa. Nie ma wątpliwości. A zatem?
Ryzyko, nieznane, rozwój, sukces – to składa się na szczęście. Na spełnienie.
Szczęście jest na wyciągnięcie ręki, ale niestety zdecydowanie poza naszą „strefą komfortu”.
Każdy z nas jest inny. Toteż wybór należy do każdego z nas indywidualnie.
Od zawsze uwielbiałam patrzeć w niebo. Już jako dziecko nadawałam kształty chmurom, a potem obserwowałam i fotografowałam wschody i zachody słońca. Nocami wpatrywałam się często w rozgwieżdżone niebo. Księżyc też bardzo mnie fascynował. Szczególnie jego pełnia.
Niestety, to także, jak całe moje życie, zmieniło się po 13 września. Niebo i słońce przestały dla mnie jakby w ogóle istnieć, a księżyc stał się nawet moim „przekleństwem”. Noc, w której odszedł Michał była najjaśniejszą wrześniową nocą. Od tamtego dnia każda pełnia księżyca napawała mnie rozpaczą i gniewem.
Po powrocie z Nepalu przeczytałam na jakimś astronomicznym forum, że w nocy z 7 na 8 kwietnia będzie można na niebie obserwować tzw. „różowy księżyc”. Mimo lęku, ale natchniona nepalską energią, postanowiłam wejść na dach własnego domu, a muszę przyznać, że nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Przez dwie godziny wpatrywałam się w niebo i „oswajałam” nową rzeczywistość, w której przyszło mi żyć. Rzeczywistość bez Michała.
Bez brata, przyjaciela, doradcy, coacha…
Teraz pełnia księżyca jest dla mnie okazją do spotkania z Nim. Zawsze wtedy rozmawiamy.
„- Czuję dotkliwy ból.
– Usunę go jeśli chcesz?
– Dlaczego miałabym chcieć? Ból, strata, to jedyne, co mi po Nim zostało. Myślisz, że rozpacz Cię pomniejszy
i zgniecie Twoje serce, ale tak się nie dzieje. Otwierają się we mnie przestrzenie na podobieństwo pokojów, w których nigdy nie byłam…” (Westworld)
Moja przyjaciółka Ania powiedziała mi ostatnio, że przecież łódka nie wpływa od razu na głęboką wodę. Najpierw brodzi po mieliźnie. Nie zmienia to jednak faktu, że z każdym ruchem wiosła jest coraz głębiej i głębiej.
Tak więc, po powrocie z Nepalu nie stoję już na brzegu i nie obserwuję świata „przez szybę”. Wsiadłam do łódki. Michał pomógł mi ją zwodować. Tak, jak zawsze to robił. Tak, jak zawsze pomagał swoim optymizmem, zaangażowaniem i determinacją każdemu, kto Go znał.
Sprawił, że na nowo odnalazłam motywację i siłę, by żyć. Odbiłam się.
Wróciłam na rower, do treningów biegowych, a co najważniejsze na płytę lotniska, do latania.
Jestem na mieliźnie, ale wierzę, że wypłynę wkrótce na głębszą wodę. Ruszam przed siebie.
W nieznane. Nie bojąc się, nie analizując, poddając się nurtowi rzeki życia.