NEPAL cz.2
|Pierwsza na naszej liście jest Swajambhuna „Świątynia Małp” – jedno z najstarszych miejsc kultu religijnego w Nepalu. Już idąc mostem nad niewyobrażalnie brudną rzeką czuję, że z każdą minutą, ba, nawet sekundą, zaczynam być „częścią” tego innego świata. Mdłości zniknęły. Przerażenie zostało, ale jednocześnie obudziła się niewiarygodna ciekawość i fascynacja. A co najważniejsze, brak strachu przed tym, co nieznane. Zaczynam czuć to miejsce wszystkimi zmysłami. Idę z grupą uśmiechniętych, podekscytowanych ludzi, jeszcze nie wierząc w to, że tu jestem, a już czując, jak „wchłania” mnie otaczająca rzeczywistość.
Docieramy do celu. Długie, betonowe schody ciągną się jakby do nieba. Rozdzielamy się. Mimowolnie każdy zaczyna iść własną ścieżką, każdy rozpoczyna własną „wspinaczkę”. Małe, czujne małpki, płatające turystom co jakiś czas drobne figle, są tu wszechobecne. Stają się głównymi bohaterami większości zdjęć. Moich także.
Na szczycie schodów – świątynia. Małe stupy i wszędzie „oczy Buddy”. Piękny widok na miasto, które leży u stóp świątyni. Zaduma… Ktoś obok zachwyca się magią miejsca, mówi o spełniającym się marzeniu i innych, które jeszcze ma na swojej liście.
Marzenie? Uświadamiam sobie, że przecież od miesięcy ja już niczego nie pragnę. Słyszę w głowie dręczące mnie pytania „Nie masz marzeń? Co z Tobą? Kim jesteś i co zrobiłaś ze swoją poprzedniczką?”
No właśnie… Jak to się stało? I kiedy? Dobrze znam odpowiedź na to pytanie…
Przypominam sobie fragment z książki („Shantaram” G.D.Roberts).
„… Jego zwyczajne, niepiękne słowa były najczystszym wyrazem tego, co dobrze znają wszyscy więźniowie i każdy, kto żyje wystarczająco długo – że cierpienie, zawsze dotyczy tego, co utraciliśmy. Kiedy jesteśmy młodzi, sądzimy, że cierpienie to coś, co ktoś nam może zadać. Kiedy przybywa nam lat – kiedy zatrzaskują się jakieś stalowe drzwi – wiemy już, że prawdziwe cierpienie mierzy się tym, co nam odebrano.”
Straciłam nie tylko brata, ale razem z nim, zniknęłam i ja. Dla siebie samej i dla świata. Bezużyteczność.
Wyruszamy w dalszą drogę. Docieramy do najsławniejszego w Nepalu hinduistycznego miejsca kultu Pashupatinath. Wielobarwny tłum złożony z wiernych i turystów wypełnia schody prowadzące nad brzeg powolnego nurtu rzeki Bagmati. Tutaj, w imię wiary, dla oczyszczenia
i odpuszczenia grzechów, zwłoki bliskich są obmywane, a następnie palone i wrzucane do „świętej rzeki”. Obserwacja vis a vis (w zaledwie kilkumetrowym odstępie) tarasów przeznaczonych do rytuału i tego, co dzieje się na lewym brzegu rzeki robi niezatarte wrażenie.
Siadam na kamiennym murku i po prostu zamieram. Na parę chwil przestaję istnieć w ogóle. Nicość. Czarny dym palonych właśnie zwłok unosi się przede mną… Wracam myślami do chwili, kiedy ostatni raz żegnaliśmy Michała w poznańskim krematorium. I wciąż słyszę, usłyszane tam, rozpaczliwe wołanie: „Mino! Mino! – to nie tak miało być, nie tak miało być… !!!”
Cierpienie nie do opisania, nie do wyobrażenia…
Mariusz chwyta mnie za rękę, mówi, że grupa się zbiera, że musimy iść. Tulę się do niego i czuję braterską miłość paradoksalnie „podzieloną” i jednocześnie „pomnożoną” przez nieskończoność. Płaczę. Nie potrafię zapanować na emocjami. Czy płaczę nad sobą samą? I swoją/naszą stratą?
Nie wiem… To dzieje się jakby poza mną.
„… Tylko czy nie jest prawdą, że czasami siła bierze się z cierpienia? Że cierpienie nas wzmacnia? Że ci, którzy nigdy nie przeżyli prawdziwej biedy i prawdziwego cierpienia, nie dorównują siłą tym, którzy wiele wycierpieli? A jeśli to prawda, czy to nie znaczy, że według ciebie trzeba być słabym, by cierpieć, a trzeba cierpieć, by być silnym, więc trzeba być słabym, żeby być silnym? („Shantaram” G.D.Roberts)