Iść pobiegać czy sobie dzisiaj odpuścić?

Nie chce mi się pisać tego tekstu jak cholera. Jest godzina 23:34 i jestem po całym dniu pełnym wrażeń. Od samego rana przygotowywałem przyjęcie urodzinowe dla Kuby. Później zjechali się goście i świętowaliśmy. Jeździliśmy na quadzie, jedliśmy tort urodzinowy, bawiliśmy się. Później czas spędzony na rozmowach z rodziną. Cały dzień coś się działo i cały dzień trzeba było ogarniać sytuację w domu, żeby i goście byli zadowoleni, i solenizant dobrze się bawił.

Niestety jakoś się tak samo ustaliło, że swoje postanowienie pisania 500 słów dziennie najczęściej wypada mi realizować późnym wieczorem lub wręcz w nocy. Stwarza to dodatkową trudność dla mnie, bo jestem tak zwanym „słowikiem“. Czyli takim, co to wcześnie wstaje ale też i wcześniej chodzi spać. Przyznam, że po 23:00 moje życie znacząco spowalnia, podobnie zresztą jak myślenie (aż boję się myśleć jak błyskotliwe byłyby te teksty, gdybym pisał je rano). Tak więc często mam trudność ze zmobilizowaniem się. I czuję, że nie ja jeden jestem w takiej sytuacji.

Przyszła jesień i po sezonie ogórkowym ruszyły wszelakie zapisy na wymyślne zajęcia sportowe. Być może i Ty zapisałeś się na jedno z nich: fitness, karate, taniec, siłownia lub też sam sobie ustaliłeś, że będziesz biegał co drugi dzień wieczorem. I nadchodzi TEN MOMENT, w którym siedzisz sobie wygodnie w fotelu w ciepłym domu, oglądasz TV, grasz na konsoli albo siedzisz na necie i zbliża się godzina, w której powinieneś zacząć zbierać się do wyjścia. Zaczynasz się zastanawiać: iść dzisiaj, czy sobie raz odpuścić? To istny zapłon dla Twojej kreatywności:

  • w sumie to jestem trochę chory, bo jakiś katar mi sie pojawia
  • dziś byłem godzinę dłużej w pracy więc należy mi się odpoczynek
  • jutro muszę wcześniej wstać, więc może się położę wcześniej zamiast iść
  • ej, jak dziś wstawałem z krzesła w pracy to mnie noga trochę bolała
  • mam coś do zrobienia na kompie, więc tę godzinę poświęcę na to i to domknę
  • (wpisz cokolwiek innego)

Wyjścia są dwa: albo idziesz, choć Ci się nie chce, albo zostajesz w błogim stanie w którym się obecnie znajdujesz. Mija godzina albo dwie. I sytuacja magicznie zaczyna się odwracać. Jeśli wracasz z treningu to czujesz się dobrze – raz, że wysiłek pobudził produkcję endorfin, dwa, że czujesz zadowolenie z pokonania swojej słabości. W przypadku, gdy zostałeś w domu czujesz się znacznie gorzej. Bo nie ma endorfin od wysiłku a Ty czujesz, że znów zawiodłeś i dałeś się pokonać słabościom. Mówisz sobie z wyrzutem mogłem iść.

Zmuszanie się do robienia rzeczy, których się nie chce, w pierwszym odruchu może budzić kontrowersje. Każdy człowiek przecież dąży do szczęścia a to jest wtedy, kiedy robi się fajne rzeczy a nie kiedy zmusza się do rzeczy, których się nie chce.

I mi się nie chce. Niemal codziennie mi się nie chce, bo niemal codziennie biorę się za pisanie za późno. Mijają jednak dni, a mnie coraz bardziej rozpiera duma. Jestem coraz szczęśliwszy właśnie z tego samego powodu – że zmuszam się do rzeczy, których mi się nie chce. Patrzę wstecz i widzę, jak wielką pracę udało mi sie wykonać. Coś, czego bym nigdy nie zrobił, gdybym pisał tylko wtedy, kiedy mi się chce.

Są jednak obecnie takie rzeczy, z którymi postępuję odwrotnie. Robię je tylko wtedy, kiedy mi się chce je zrobić, co z kolei prowadzi mnie do niezadowolenia. Przykładem jest bieganie. To sfera mojego życia, w której nie wprowadziłem ani rygorystycznych cykli treningowych ani nawet jakichś wielkich postanowień. Po prostu biegam wtedy, kiedy mi się zachce biegać. I właśnie z tego powodu bywam niezadowolony. Bo biegam na tyle rzadko, że nie osiągam tego, co chciałbym osiągać.

Wygląda więc na to, że suma drobnych wysiłków w ostatecznym rozrachunku prowadzi do szczęśliwości. Natomiast suma drobnych przyjemności nie bardzo sumuje się na wielkie zadowolenie.

W życiu codziennym przyjemności mają magiczną siłę przyciągania a trudności magiczną siłę odpychania. Energetycznie więc, dla Twojego ciała, lepiej jest robić minimalny wysiłek, czyli dać się przyciągnąć przyjemnościom i dać się odepchnąć trudnościom. To jest super łatwe. To jakby płynąć wartką rzeką z prądem. Niewiele wysiłku potrzeba by utrzymać kurs. Po prostu, od czasu do czasu, musisz machnąć wiosłem. Jeśli jednak zdecydujesz się płynąć rzeką pod prąd, to musisz się nieźle nagimnastykować by pokonać jakąś trasę. To dzieje się właśnie wtedy, kiedy odpychasz przyjemności a przyciągasz trudności. To nie jest naturany stan rzeczy, dlatego musisz włożyć sporo wysiłku, by mu się przeciwstawić.

Zastanów się ile razy słyszałeś o spływie kajakowym a jak często słyszysz o wyprawie w górę rzeki.

Jeśli po prostu chcesz gdzieś dopłynąć to oczywiste jest, że nie będziesz drałował pod prąd. Nie zależy Ci na większym wysiłku. Gdzieś możesz dopłynąć również z prądem. Jeśli jednak chcesz dopłynąć do konkretnego celu, to Twój cel często znajduje się w górę rzeki. Musisz zakasać rękawy i płynąć pod prąd. Nie będzie Ci się chciało. Będziesz pięć razy częściej zadawał sobie pytanie, czy to ma sens. Przy spływie w dół jest tak miło, że pytanie czy to ma sens nie zaświta Ci w głowie. Ale jak będziesz wypluwał sobie płuca i przeciążał mięśnie płynąc pod górę, pytanie czy to ma sens stanie się Twoim przyjacielem. Będziecie zasiadać razem przy ognisku i prowadzić długie dyskusje.

Po drodze spotkasz setki osób spływających w dół. Będą wyzywać Cię od kretynów, że pomimo iż prąd jest taki silny, Ty wiosłujesz pod górę. Będą pukać się w czoło i pytać czy warto płynąć pod górę, skoro w dół jest taki fajny prąd. Wtedy natychmiast Twój przyjaciel będzie wtórował no właśnie stary, czy warto?. A ty nie będziesz miał pojęcia czy warto, bo jeszcze nie dopłynąłeś tam gdzie chciałeś.

Ale po pewnym czasie zaczniesz czuć, że warto, bo zobaczysz w oddali swój cel. Pojmiesz, że to ciągłe wiosłowanie jest męczące, ale pokonana droga daje dużo satysfakcji. Gdyby Ci się jednak nie udało i padniesz zanim dotrzesz do celu, to zawsze możesz obrócić łódkę, oprzeć się o burtę i niewiele robiąc spływać dół. To potrafi każdy zrobić.

Jak robiłbym tylko rzeczy, które chce mi się robić, to nie byłoby tego bloga. I nie byłoby napisanej książki. I nie wjechałbym na Khardung La rowerem. I nie przebiegłbym 6 maratonów.

Jest po północy, idę spać, trochę się zmęczyłem tym wiosłowaniem.

Add a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *