Byłem raz na siłowni ale nic mi nie urosło
|Byłem kiedyś raz na siłowni, dźwigałem ciężko przez 2h ale niestety nic mi nie urosło. Ani od tego dźwigania, ani od napinania mięśni przed dużym lustrem, jakie, wiadomo, musi być na każdej szanującej się siłce. Nic, zero, ani milimetr. Pomyślałem sobie więc po co tam łazić, kasę tracić, jak i tak nie widać żadnego efektu. A teraz tak. Każde wejście 20 zł. Gdyby mi bic urósł o jeden milimetr chociaż, to wiedziałbym na czym stoję. Chcę go poprawić o 5 cm, czyli o 50 mm. Skoro 1 mm to jedno pójście na siłkę i wydatek 20zł to wiem, że aby osiągnąć swój cel, muszę tam pójść 50 razy i wydać na to tysiąc złotych. WTEDY TO MA SENS. W przeciwnym razie nie ma. Bo skoro po jednym wyjściu mam 0 mm zysku na bicepsie i 20 zł straty, to za miesiąc, jak będę chodził raz w tygodniu, będzie 4 x 0 mm zysku i 4 x 20 zł straty. Po prawdzie, to się nie pyli. Nikt nie lubi wyrzucać pieniędzy w błoto, więc już więcej tam nie poszedłem. Nadal jestem cherlawy, ale przynajmniej mam kasę w kieszeni i nie muszę nigdzie łazić wieczorami. Wykształcenie techniczne, tak jak obiecywali rodzice, na coś się przydało.
A jednak nie daje mi to spokoju. Kolega chodził kiedyś przez dwa lata i coś mu tam jednak się powiększyło (choć paradoksalnie zaczął kupować mniejsze koszulki – dziwne). Co prawda pół pensji obracało się w pył (dosłownie – mieszał to z wodą i pił 5 razy dziennie) ale efekt było widać. To znaczy nie widziałem efektu po każdorazowej wizycie, ale jak zobaczyłem jego zdjęcie sprzed kilku lat, to różnica była widoczna gołym okiem. Jak to więc jest, że chodził, chodził i nic, a tu po czasie taki bysio?
Pani od matematyki, zawsze z dumą na twarzy mówiła: „matematyka, drogie dzieci, jest królową nauk“ (choć jak po latach się okazało, nie ona była autorem tego niewybrednego porównania). Ale wątpię czy kiedykolwiek była na siłowni. Tutaj matematyka po prostu nie ma zastosowania. Suma zer zawsze powinna wynosić zero, tak uczyli. Tymczasem okazuje się, że zera dodawane wystarczająco długo zaczynają składać się na realną wartość.
Zaraz dokończę pisanie, tylko podleję „fotel teściowej“ (taki kaktus – swoją drogą, ciekaw jestem ilu by faktycznie posadziło mamusię na czymś takim).
W sumie, to nie wiem czemu go podlewam. Wczoraj i przedwczoraj mu nie nalałem i nic się nie stało. Wygląda identycznie jak trzy dni temu. Skoro raz go nie podlałem i nic się nie stało, drugi raz go nie podlałem i nic się nie stało, to zgodnie z indukcją matematyczną, jak nie podleję go n-ty raz to też się mu nic nie stanie. A jednak wiem, że jak go nie podleję przez dwa miesiące to padnie jak mucha (przetestowane – naprawdę da się zasuszyć kaktusa).
Nijak ma się to do tego, czego uczyłem się z mozołem na studiach dwa razy w roku (po dwa dni przed każdą sesją). Przez lata nawijali mi „ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz“ a tu się okazuje, że nauka zamiast potężnym zrobiła mnie cherlawym. Czasem mi się kurde wydaje, że podchodzę do wszystkiego zbyt naukowo.
Polecam książkę „The Slight Edge” Jeffa Olsona – mówi tam dużo o zjawisku o którym mówisz. „Złożony efekt” – bo tak to nazywa – to właśnie to, co dzieje się kiedy robisz jedną rzecz przez dłuższy czas i mimo tego, że z dnia na dzień efektów żadnych nie widzisz to z pewnością różnicę zobaczysz za miesiąc, rok, porównując z tym co było na początku.
„The truth is, what you do matters. What you do today matters. What you do every day matters. Successful people just do the things that seem to make no difference in the act of doing them and they do them over and over and over until the compound effect kicks in.”
Dzięki za namiary na literaturę. Zgadzam się z tym zupełnie, że najbardziej wartościowe rzeczy buduje się drobnymi aktami codziennej pracy a nie jednym wielkim BOOM! W wolnej chwili rzucę okiem na tę książkę, wydaje się ciekawa.