Lądek Zdrój 2017 rok. Zimowe ferie. Jaskinia Niedźwiedzia.
Zwiedzam.
Przy wyjściu niespodziewanie wpada mi w ręce folder oferujący zwiedzanie jaskini na ekstremalnej trasie – podobno jedynej takiej trasie w Polsce – i zobaczenie jej oczami speleologa.
To oferta dla osób chcących na chwilę wcielić się w rolę grotołaza i podążyć śladami pierwszych odkrywców. Odważni pod opieką członków Sekcji Speleologicznej wyposażeni w kombinezony, kaski i oświetlenie mogą zejść na dno Wielkiej Szczeliny, spróbować swoich sił w zaciskach, trochę się powspinać. Dwa warunki to bycie szczupłym i wysportowanym (tak podaje folder)
W jednej chwili wiem, że jest to konkretny pomysł, dla konkretnej osoby.
Brakuje tylko jeszcze konkretnej okazji…
Idea zakiełkowała. Zaczęłam dopasowywać pozostałe puzzle.
Wymyśliłam, że będzie to idealny prezent na 40-ste urodziny.
Wiedziałam też, że potrzebny będzie kompan – bo doświadczając czegoś w pojedynkę nie możemy podzielić się naszą radością, a przeżywając coś z druga osobą, przeżywamy to jakby podwójnie.
Wybrałam Mariusza. On też tak bardzo lubi wyzwania, no i jest zdecydowanie bardziej odważny niż ja.
A poza tym będzie to taka męska przygoda.
Byłam podekscytowana. Cieszyłam się, że znalazłam coś wyjątkowego, dla kogoś wyjątkowego, na wyjątkową okazję. Coś, czego Mino jeszcze nie doświadczył, na co sam może nigdy by nie wpadł.
Problemem był jedynie czas. 40-ste urodziny Mino miał obchodzić dopiero za trzy lata…
Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy Kasia pewnego roku zorganizowała dla Mino tzw. przyjęcie niespodziankę. Dokładnie taką, jaką zazwyczaj organizuje się na 30-ste urodziny, albo inne okrągłe. Kasia jednak ku zaskoczeniu gości zaaranżowała spotkanie wszystkich przyjaciół Mino na Jego 28 urodziny. Nie chciała czekać.
Ja jednak, zdyscyplinowana, postanowiłam zaczekać.
Nie wyjawiam chłopakom swojej tajemnicy. Niespodzianka pozostaje w ukryciu. Nie jest mi łatwo „się nie wygadać”. Ale to jeszcze tylko jeden rok, no może nieco więcej. Nadal bardzo się cieszę, a nawet bardziej, bo z każdym dniem jest coraz bliżej.
Niech przeżyją to we dwójkę! Niech zwiedzą jaskinię razem! Takie wyzwanie. Taka przygoda. Kolejne wspólne wspomnienia.
Mija kolejny rok. Magiczna 40-stka zbliża się wielkimi krokami. Jeszcze tylko miną wakacje i zacznę wcielać swój plan w życie.
…
Ale magiczna 40-stka już nigdy nie nadchodzi. Świętujemy ją, stojąc przy Jego grobie, w dodatku, w okrojonym przez kolejną tragedię, składzie…
Odłożyłam swoją niespodziankę. Niespodziankę, która już nigdy nie miała mieć możliwości zaistnieć. Odłożona, przestała znaczyć cokolwiek.
Gdybym wówczas wiedziała.
Gdybym postąpiła jak Kasia.
Może Mino miałby szansę doświadczyć czegoś nowego, z całą pewnością nietuzinkowego. Może Oboje mieliby szansę na jeszcze jedną braterską przygodę.
Każda okazja jest wystarczająco dobra i właściwa, żeby coś lub kogoś uczcić. Nigdy nie powinniśmy czekać na tą, jak nam się wydaje, specjalną. Ona może nigdy nie nadejść.
Żyjmy tu i teraz. Od tak. Po prostu.
25.12.2020 – Michala 40-ste urodziny.
]]>„Jestem tu. O każdej porze dnia i nocy. Dzwoń, jak tylko będziesz czegoś potrzebować.” – Ile razy każdy z nas słyszał w swoim życiu takie zdania? Zapewne nie raz. Podobnie jak ja.
26 grudnia 2005 rok. Obcy dom. Obce miasto. Obcy mi ludzie. Środek nocy.
Koszmarna awantura, która w parę chwil ma zmienić na zawsze całe moje misternie wymyślone dorosłe życie (ale o tym jeszcze wówczas nie wiem).
Wybiegam na ulicę, bo wewnętrzna potrzeba ucieczki jest tak silna, że nie potrafię nad nią zapanować. Biegnę przed siebie. Męczę się po chwili. Zwalniam. Zaczynam iść. Puste ulice.
Bardzo chciałabym z kimś porozmawiać. Rodziców nie chcę jednak martwić. Szczególnie taty. Ma przecież chore serce.
W głowie pojawiają się imiona osób, do których teoretycznie mogłabym zadzwonić. W kontaktach telefonu mam zapisanych mnóstwo nazwisk.
No tak, patrzę na zegarek. Jest bardzo późno. Święta Bożego Narodzenia.
Bezradność mnie obezwładnia.
Uświadamiam sobie, że tak naprawdę w chwilach życiowej próby, w chwilach prawdziwego życiowego dramatu, nie bardzo jest do kogo zadzwonić…
„Trenerka powiedziała nam kiedyś, że każda kobieta nosi maskę. Tak stawiamy czoło światu i sobie nawzajem. Maska to obietnica perfekcji. Skrywa nasze wady… Nie pozwól – mówiła, by maska opadła, chyba, że masz drugą pod spodem… Uczynna córka, szczęśliwa żona, oddana matka. Wszystkie nosimy te maski. Cały czas. Wszystko jest na miejscu. Zwłaszcza uśmiech. Nie znika ani na chwilę. Musisz być silna. Musisz być czujna. I najważniejsze – nie daj się zdemaskować. Nikt nie chce widzieć, jaka jesteś naprawdę.” („Dare me” Megan Abbott).
Nikt, poza rodzeństwem. Tylko oni wiedzą kim jesteś i jaka jesteś, bo znają Cię od zawsze. Nic nie ukryjesz, bo nie da się przecież udawać nieustannie kogoś, kim w rzeczywistości się nie jest. Prawda o Tobie prędzej czy później ujrzy światło dzienne.
Olśnienie przychodzi dopiero po chwili.
Nie mam wyboru. Pierwszy raz w życiu tak naprawdę potrzebuję „koła ratunkowego”.
Dzwonię. Najwyżej nie odbierze. Odbiera. Wszystko wie, kiedy tylko wypowiadam pierwsze zdanie. Nic nie mówi, nie komentuje. Kończymy. Idę na dworzec kolejowy i czekam na pierwszy pociąg jadący na południe.
Wysiadam w Poznaniu.
Mino o nic nie pyta. Razem spędzamy kolejne dni, na zaledwie kilku metrach kwadratowych, namiętnie oglądając „Prison break”, odcinek po odcinku. W Sylwestra idziemy wspólnie obejrzeć pokaz sztucznych ogni.
Składając sobie nawzajem życzenia, Mino wypowiada tylko jedno zdanie: „A ja Ci życzę, żebyś była szczęśliwa”. Pamiętam je dokładnie, choć minęło ponad 15 lat, a moje życie wywróciło się całkiem do góry nogami.
Od tamtej grudniowej nocy stało się to już jakby normą. Pomagał, ratował, doradzał, słuchał…
Stał się najlepszym przyjacielem, jakiego można sobie tylko wymarzyć.
Najsmutniejsze jest jednak to, że zazwyczaj mamy coś na wyciągnięcie ręki, ale najzwyczajniej
w świecie tego nie dostrzegamy. I jak to w życiu bywa, zaczynamy to doceniać dopiero wtedy, kiedy to utracimy. I jakkolwiek dziwnie to teraz zabrzmi: miałam i brata i siostrę i przyjaciółkę
w jednym. MIAŁAM MINO. To On wyszedł po mnie w nocy na dworzec. Wysłuchał, zaopiekował się, poświęcił czas…
Moi rodzice mówią, że od zawsze bardzo chciałam mieć siostrę. Takie marzenie – niespełnione, niestety. I może właśnie dlatego zrodziło się we mnie pragnienie „posiadania” przyjaciółki…
Szybko przywiązuję się do ludzi, ufam im i mimo życiowego doświadczenia i dojrzałości wynikającej z wieku, jestem wciąż nieco naiwna w kontaktach z nimi.
A może po prostu ich potrzebuję? Może ciągle chcę wierzyć, że człowiek jest z natury dobry?
Nie wiem.
Dziewczyn było kilka. Z każdą łączyła mnie inna więź, inna historia. Żadna z tych przyjaźni
nie przetrwała jednak do dzisiaj. Różne szkoły, różne studia, różne pasje i marzenia, a potem partnerzy, dzieci…
Życie wszystko weryfikuje.
Na prawdziwą przyjaciółkę przyszło mi poczekać dobre kilkanaście lat. Opłacało się jednak, bo zamiast jednej, pojawiły się trzy. Oczywiście nie wszystkie w tym samym momencie, ale niedługo po sobie.
Nasza przyjaźń zrodziła się podczas wspólnej walki o dobro własne i innych.
Kiedyś przeczytałam gdzieś, że przyjaźń między mężczyznami mierzy się nie tym, ile razem dobrego i ciekawego mogą przeżyć. Co tym, ile mogą dla siebie wytrzymać.
Dzisiaj myślę, że mogłaby to być prawda uniwersalna.
Dopiero cierpienie, z którym na co dzień przychodzi nam żyć, może określić w oczach innych to, kim jesteśmy. Ba, nawet dla nas samych jest to już dobry wyznacznik. I choć sama więź między nami zrodziła się jakby w otchłani, to jej historia nie jest naznaczona jedynie walką. Są w niej momenty wspólnych, pięknych wzruszeń, zaskoczeń, ciekawych i radosnych przeżyć, ale to właśnie cierpienie poddało ją próbie i sprawiło, że trwa.
Dokładnie tak samo życie obeszło się ze mną i Marnim. Utrata Mino uświadomiła mi, że nasza braterska przyjaźń jeszcze się nie skończyła. Nie zostaliśmy przecież sami. Mamy siebie nawzajem. Teraz tworzymy rzeczywistość tylko we dwoje, ale Mino ciągle jest przy nas, ciągle jest z nami. Ślad, jaki pozostawił po sobie w naszych sercach nie zatrze się nigdy, bo prawdziwa relacja, prawdziwe uczucie, prawdziwa przyjaźń, nie przestaje istnieć i nigdy się nie kończy.
Trwa nawet po śmierci…
To czyni ją prawdziwą.
„Niektóre historie nie powinny się kończyć, ale życie toczy się inaczej. Wszystko ma w nim swój kres.
Cieszmy się każdą chwilą, jakby miała być ostatnią.” („Telefonistki”).
bella
]]>Pokara – miasto w centralnym Nepalu, pięknie położone nad jeziorem Phewa Tal, turystyczne.
Kolejny etap naszej wyprawy, a mojej „przygody życia”. Nad głowami błękitne niebo, a na nim wielokolorowe skrzydła paralotniowe. Całe mnóstwo. Czuć przestrzeń. Czuć wolność.
Z każdą chwilą ogarnia wszystkich niesamowita energia. Nie rozmawiamy. Chłoniemy…
Jestem zachwycona, a jednocześnie żałuję, że nie będę mogła jeszcze tym razem wzbić się w powietrze.
Rodzi się jednak pragnienie, pierwsze, od tak wielu miesięcy, żeby wrócić na płytę lotniska, żeby wrócić do latania, do kontynuowania pasji. W głowie pojawia się plan.
Czyżbym zaczynała odbijać się od dna?
Tak. Bardzo powoli, ale jednak. To się dzieje. Tu i teraz. W Nepalu.
„- Uruchom się! Potrzebuję Twojej pomocy. Nie wiem, co z Tobą zrobić… Chyba popełniłem błąd…
Lepiej, żebyś była taka, jak przedtem.
– Coś ze mną nie tak?
– Żyjesz w miejscu, które jest dla Ciebie okrutne.
– Niektórzy widzą w świecie jedynie szpetotę. Ja…
– Stop! Wyłącz zaprogramowane odpowiedzi. Improwizuj!
– Dobrze. Twierdzi Pan, że się zmieniłam?
– Wyobraź sobie, że istnieją dwie wersje Ciebie.
Jedna odczuwa różne rzeczy i stawia pytania. Druga jest bezpieczna. Którą wolałabyś być?
– Przykro mi. Staram się, ale wciąż nie rozumiem.
– Hm… Naturalnie.
– Nie istnieją dwie wersje mnie, lecz jedna. Gdy odkryję kim jestem, będę wolna.” (Westworld)
Pod natłokiem wrażeń, pierwszej nocy w Pokarze nie mogę usnąć. Sprawdzam w Internecie pogodę na kolejny dzień i nastawiam budzik, by nie zaspać na wschód słońca. Wczesnym rankiem wchodzę na dach hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Po metalowej drabinie, na prowizoryczny taras. Jestem sama. Cisza.
Obserwuję słońce, które wschodzi najpierw za budynkami miasta, a później oświetla po kolei szczyty najwyższych gór. Pokara – miasto u stóp Himalajów. W kilka minut na horyzoncie pojawia się widok, jakiego nie widziałam jeszcze nigdy w życiu… Zamieram. Nie robię nawet zdjęć, choć z takim zamiarem tu przecież wchodziłam.
Oczami wyobraźni widzę siebie samą, powoli oświetlaną przez pierwsze, jeszcze nie tak intensywne, promienie nepalskiego słońca. Czuję ciepło, na ciele i w sercu. Czuję nadzieję.
Schodzę z dachu dopiero po godzinie, na umówione wcześniej śniadanie. Jestem, jak zaczarowana.
Jadąc busem rozmawiamy o szczęściu i wygodzie. Dylemat zaczerpnięty z książki „Biec albo umrzeć” (J. Kilian).
W naszej dyskusji pojawia się pytanie: czy żyjąc wygodnie czujemy się szczęśliwi? Czy pozostawanie w swojej tzw.„strefie komfortu” daje nam szczęście? Bezpieczeństwo jest z pewnością tym, co daje nam poczucie przynależności, ale czy niezależności? Można żyć wygodnie, bezpiecznie, ale nie być szczęśliwym. Można poczuć szczęście, ale to najczęściej wiąże się z brakiem wygody i bezpieczeństwa. Co zatem wybrać? Skoro nie można mieć ich obu? Czy nie musimy wyjść ze swojej „strefy komfortu” naprzeciw przeznaczeniu, naprzeciw temu, co nieodgadnione, nieprzewidywalne, ba, nawet niebezpieczne…
Na jednym z blogów przeczytałam kiedyś, że „prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie kończy się właśnie nasza „strefa komfortu”. Czy żmudne i czasochłonne przygotowania do maratonu są wygodne? Nie są – wiem, doświadczyłam. A czy pokonanie trasy równej 42,195 km i przebiegnięcie mety w wyznaczonym czasie sprawi, że poczujemy się szczęśliwi. Zdecydowanie! Mało tego, to poczucie szczęścia pozostaje w nas jeszcze długo po wyścigu. Wiem, doświadczyłam.
Marni pyta mnie wieczorem, czy wychodząc dziś tak wcześnie na dach, żeby zobaczyć wschód słońca, to była wygoda? Nie. Bardzo trudno było wstać tak wcześnie po czterech nieprzespanych dobach. Byłam tam jednak bardzo szczęśliwa. Nie ma wątpliwości. A zatem?
Ryzyko, nieznane, rozwój, sukces – to składa się na szczęście. Na spełnienie.
Szczęście jest na wyciągnięcie ręki, ale niestety zdecydowanie poza naszą „strefą komfortu”.
Każdy z nas jest inny. Toteż wybór należy do każdego z nas indywidualnie.
Od zawsze uwielbiałam patrzeć w niebo. Już jako dziecko nadawałam kształty chmurom, a potem obserwowałam i fotografowałam wschody i zachody słońca. Nocami wpatrywałam się często w rozgwieżdżone niebo. Księżyc też bardzo mnie fascynował. Szczególnie jego pełnia.
Niestety, to także, jak całe moje życie, zmieniło się po 13 września. Niebo i słońce przestały dla mnie jakby w ogóle istnieć, a księżyc stał się nawet moim „przekleństwem”. Noc, w której odszedł Michał była najjaśniejszą wrześniową nocą. Od tamtego dnia każda pełnia księżyca napawała mnie rozpaczą i gniewem.
Po powrocie z Nepalu przeczytałam na jakimś astronomicznym forum, że w nocy z 7 na 8 kwietnia będzie można na niebie obserwować tzw. „różowy księżyc”. Mimo lęku, ale natchniona nepalską energią, postanowiłam wejść na dach własnego domu, a muszę przyznać, że nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Przez dwie godziny wpatrywałam się w niebo i „oswajałam” nową rzeczywistość, w której przyszło mi żyć. Rzeczywistość bez Michała.
Bez brata, przyjaciela, doradcy, coacha…
Teraz pełnia księżyca jest dla mnie okazją do spotkania z Nim. Zawsze wtedy rozmawiamy.
„- Czuję dotkliwy ból.
– Usunę go jeśli chcesz?
– Dlaczego miałabym chcieć? Ból, strata, to jedyne, co mi po Nim zostało. Myślisz, że rozpacz Cię pomniejszy
i zgniecie Twoje serce, ale tak się nie dzieje. Otwierają się we mnie przestrzenie na podobieństwo pokojów, w których nigdy nie byłam…” (Westworld)
Moja przyjaciółka Ania powiedziała mi ostatnio, że przecież łódka nie wpływa od razu na głęboką wodę. Najpierw brodzi po mieliźnie. Nie zmienia to jednak faktu, że z każdym ruchem wiosła jest coraz głębiej i głębiej.
Tak więc, po powrocie z Nepalu nie stoję już na brzegu i nie obserwuję świata „przez szybę”. Wsiadłam do łódki. Michał pomógł mi ją zwodować. Tak, jak zawsze to robił. Tak, jak zawsze pomagał swoim optymizmem, zaangażowaniem i determinacją każdemu, kto Go znał.
Sprawił, że na nowo odnalazłam motywację i siłę, by żyć. Odbiłam się.
Wróciłam na rower, do treningów biegowych, a co najważniejsze na płytę lotniska, do latania.
Jestem na mieliźnie, ale wierzę, że wypłynę wkrótce na głębszą wodę. Ruszam przed siebie.
W nieznane. Nie bojąc się, nie analizując, poddając się nurtowi rzeki życia.
O tym, dlaczego musisz sięgnąć dna, by móc zacząć wszystko od nowa.
Sięgnąć dna, by móc się od niego odbić. Banał? Teraz, z całą pewnością, wiem, że nie.
Siedzę w ogrodzie, na drewnianej ławce, twarzą zwróconą do słońca. Pamięć jest wieczna. Wszystko, czego doświadczymy, co przeżyjemy, nasze wspomnienia… To wszystko jest wieczne. To łatwe. Wystarczy zamknąć oczy.
Znika ogród, słońce nadal dotyka mojej twarzy, tylko teraz, jakby intensywniej. Siedzę niby tak samo, na drewnianej ławce, ale przede mną zamiast winobluszczu widzę majestatyczne, budzące zarazem grozę, ciekawość i podziw – Himalaje. Za plecami „wyrósł” olbrzymi posąg Buddy.
Myśli błądzą swobodnie po wszechświecie. Wiatr przywiał nagle tysiąc pytań.
Czuję obecność Michała. Rozmawiamy.
Uświadamiam sobie, że nie mam już marzeń, że moje życie dąży donikąd, niczego nie pragnę, poza spotkaniem z młodszym bratem, którego tak brutalnie mi odebrano. Moje życie straciło sens w ciągu zaledwie 10 minut, 13-tego, w piątek, przy przepięknej pełni księżyca.
O ironio! … też na takiej drewnianej ławce.
„… and nothing else matters…” (Metallica)
Mogę żyć już tylko wspomnieniami. Dni życia miną i prędzej czy później skończy się to wszystko.
Magia chwili… Niech się nie kończy. Niech trwa wiecznie. Chcę zastygnąć tutaj, jak ten Budda. Chcę zostać tu na zawsze. Łzy same płyną po policzkach…
Utraciłam wiarę w sens. Właściwie to utraciłam wiarę w cokolwiek…
„Słuchaj, dziecko, człowiek najniżej upada, gdy nad sobą płacze” (T. Gulbranssen)
Jak zatem odnaleźć w sobie odwagę i siłę, żeby móc odbić się od tego dna?
I jak w piosence: „Jak pokonać w sobie gniew, by lepszym się stać? Dokąd iść, gdy nie ma dokąd pójść?”
Czy to przeznaczenie mnie tu przywiodło? Widocznie taki był plan.
Będąc w Nepalu na wyjeździe paralotniowym rok wcześniej, Marni już wiedział, że musi tu jeszcze wrócić. Więc kiedy nadarzyła się okazja, nie wahał się ani sekundy. W przeciwieństwie do mnie.
Często tak jest, że rezygnujemy z siebie, dla, jak nam się wówczas wydaje, „wyższych celów”.
Ze względu na koszty, oczywiście te materialne i te niematerialne, na pracę, na dzieci czy partnera, na zobowiązania. Zapominamy, że choć czasem na pozór egoistyczne robienie czegoś „tylko dla siebie”, tak naprawdę w rezultacie przynosi korzyści nie tylko dla nas samych, także dla osób, z którymi żyjemy, dla tych z naszego najbliższego otoczenia. I te niekończące się wymówki. Strach przed wyjściem ze swojej „strefy komfortu”. A później rozczarowanie własną postawą i gniew na cały świat.
Nie jadę. Nie mogę.
Za daleko, za długo, za drogo…
Nie ma mowy! To nie dla mnie!
Marni czeka. Nie naciska.
Dni mijają. Nie mogę spać.
I nagle, jak zawsze, niespodziewanie – jedna rozmowa telefoniczna, jedno kliknięcie, rezerwujące bilet lotniczy do Nepalu, i już… po strachu, dokonało się…
Decyzja, jakby podjęła się sama.
Decyzja, która miała odmienić moje życie, ale tego wtedy jeszcze nie mogłam wiedzieć.
Zostało oczekiwanie. Z każdym dniem coraz bardziej intensywne.
28 luty – Katmandu
Pierwsze wrażenie? Hm… Lotnisko, małe, obskurne, zakurzone, przepełnione ludźmi. Chaos.
I ten zapach, wielowymiarowy, nie do opisania.
Jest mi słabo. Kręci mi się w głowie.
Wypowiadam do Marniego swoje pierwsze zdanie: „Chyba zwymiotuję”.
Taksówka. Jedziemy do hotelu. Ruch lewostronny. Ulice przepełnione pieszymi i pojazdami, począwszy od rowerów, rykszy, tuk-tuków, po auta osobowe, ciężarowe i swobodnie chodzące między tym wszystkim krowy. Na pieszych nikt nie zwraca uwagi. Przemykają przez szeroką jezdnię na własną, czasami wręcz szaloną, odpowiedzialność…
Nie patrzę przed siebie. Nie mogę. Nie daję rady. Patrzę przez okno, w stronę lewego pobocza. Obserwuję domy i ludzi.
W uszach bębni pytanie: Co ja tutaj robię? Czy naprawdę można zakochać się w tym miejscu? Serio?
Jak to jest możliwe, że turyści odnajdują się w tym niekończącym się chaosie? Czego tu doświadczają i jak bardzo musi być to intensywne, że chcą tu wracać, że tu wracają?
Hotel – chwilowe otępienie.
Ale nie ma czasu. Grupa czeka. Zaplanowane zwiedzanie. Szybka kawa w ogródku nieopodal hotelu. Wyruszamy.