Najważniejsza osoba podczas wyścigu biegowego

Podobno zwycięzca jest tylko jeden. Ten slogan nie działa podczas amatorskiego biegu. Tam jest jeszcze jeden bohater.

W jesienny weekend pojechałem do mojego rodzinnego miasta, żeby kibicować mojej siostrze w biegu ulicznym na 10 kilometrów. To dość trudny dystans (który nie jest?!) bo musisz 'cisnąć’ całą trasę – od początku do końca. Bez większej strategii, po prostu lecisz ile możesz, pomimo, że po pierwszych dwóch kilometrach masz już dość. Tak czy inaczej, pomyślałem, że skoro już tam jestem, to dlaczego by nie wziąć udziału. Sprawdziłem, czy są jeszcze wolne miejsca i zapisałem się tuż przed zamknięciem listy.

Trasa biegła przez miasto 5 kilometrów. Bieg składał się z dwóch okrążeń po tej samej trasie. Lubię, kiedy trasa ma odcinek w kształcie litery U – wtedy pierwszy biegacz może spotkać się z ostatnim twarzą w twarz. Tak było tym razem.

Właśnie dzięki takiemu ułożeniu trasy, zobaczyłem go na pierwszym okrążeniu. Nieco przy kości koleś, niezgrabnie biegnący tuż przed samochodem zamykającym kolumnę biegaczy. Czyli na szarym końcu.
Dla niego był to mniej więcej trzeci kilometr biegu i koleś wyglądał na naprawdę zmęczonego.

Drugie okrążenie zrobiłem nieco szybciej niż pierwsze. Przed metą rozciągała się długa prosta na około pół kilometra. Tam zobaczyłem go po raz drugi. Finiszując zdublowałem go. Podczas, gdy ja kończyłem bieg, on kończył pierwsze okrążenie, swój piąty kilometr. Wyglądał o wieeele gorzej niż ja po maratonie. Ciągnął nogami po ziemi i poruszał się naprawdę wolno. Odwróciłem się do niego, zaklaskałem i słownie zdopingowałem go do dalszego biegu. Ale będę szczery. Nie dopuszczałem nawet cienia myśli, że dobiegnie do mety. Jego stan w połowie biegu oceniałem na 'konający’.

Skończyłem z czasem w okolicy 44 minut i zostałem udekorowany medalem, tak jak każdy uczestnik biegu, który zmieścił się w limicie czasowym. Poczekałem na siostrę i jej przyjaciół, porozmawialiśmy i wymieniliśmy się przeżyciami z biegu. Poszliśmy też na posiłek regeneracyjny. Po jakiejś godzinie od mojego przekroczenia mety poszliśmy obejrzeć ceremonię dekoracji zwycięzców w poszczególnych kategoriach.

I kiedy oczy całego tłumu były skierowane na scenę i zwycięzców, ten człowiek, którego widziałem wcześniej, ten, który godzinę temu konał na półmetku, wbiegał na metę. Zaniemówiłem.

Było to długo po limicie czsowym, który wynosił 90 minut. Przy mecie nie było już nikogo. Organizatorzy przenieśli się na scenę by wręczać medale. Koleś przeczłapał się przez metę i usiadł na ulicy aby złapać oddech. Był sam. Bez owacji, bez zainteresowania.

Poczekałem kilka minut, bo dla mnie było to 'wow, ten koleś to zrobił! Szacun!’. Wydawało mi się, że zasłużył na medal, nawet jeśli nie zmieścił się w limicie. Ale nikt z organizatorów się nie pojawił.

Ściągnąłem swój medal z szyi i poszedłem w jego stronę. Podszedłem do niego, założyłem medal na jego szyję i powiedziałem 'dobra robota stary, nie przestawaj biegać’. Podziękował a ja odszedłem.

Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że oprócz zwycięzcy liczy się jeszcze jedna osoba. To ten ostatni, na samym końcu, który pokazuje, że każdy może biegać, że wszystko jest możliwe. Ten, który pokazuje, że bieg pokonuje głowa, nie nogi i że można skończyć to, co się zaczęło, nawet jeśli są trudności po drodze.

Jeśli weźmiesz udział w jakimś biegu, poczekaj na tego ostatniego. Swoim świadectwem z pewnością ma ci do opowiedzenia ciekawą historię. Ja wziąłem udział w tym biegu z przypadku. Po tym wszystkim jednak zdałem sobie sprawę, że byłem tam potrzebny. Dla tego kolesia. Dla siebie samego. Dla biegania.

2 komentarze

Add a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *